Cześć!
Eh, dawno nie pisałem nic, ale jak wiecie nie mam Internetu i nie wiem czy mieć będę, no i byłem w Chinach dni parę. I o tych Chinach Wam właśnie w paru zdaniach opowiem.
Może tak – wyjazd trwał od niedzieli do prawie soboty bo w Biszkeku wylądowaliśmy w piątek o północy. My – czyli kto jechał. Było nas troje: ja, Karolina i Asia. Co do dziewczyn to obie są teraz w Ałma-Acie, praca w ambasadzie, badania naukowe. Tak w największym skrócie. Tyle, że ich staż w tym zakątku świata nie jest liczony jak mój w miesiącach tylko latach. Dlatego pełen respekt, chylę czoła.
Wyjazd do Chin
Rzecz rozpoczyna się w niedzielę rano. Była to niedziela wielkanocna więc z rana wybrałem się do kościoła. Po mszy rozmawiałem z jednym chłopakiem który był kiedyś w Polsce na studiach, rozmowa miała miejsce po polsku. Już się żegnaliśmy gdy podszedł pan, na oko lat pięćdziesiąt kilka i zagadał do nas po polsku. Okazało się, że też Polak. Pracuje na wysokim stanowisku w ONZ. Był ciekaw czy ja to ten Polak co się ubiegał o staż w ONZ w Kirgistanie. Powiedziałem, że to nie ja ale zaraz go wypytałem jak na taki staż można się dostać. Zatem jeśli czytają to jacyś wschodoznawcy i ktoś z Was chciałby wybrać się na praktykę w ONZ w Biszkeku to dajcie znać dam Wam namiary. Pan Roman, bo tak ma na imię zaproponował że mogę zabrać się z nim do miasta (bo kościół znajduje się na obrzeżach). Powiedziałem, że z chęcią. Wychodzę na ulicę a tam stoi potężna terenowa Toyota na dyplomatycznych numerach, z wielkim napisem UN. Nieźle. Taką furą jeszcze nie jeździłem. Ok., wróciłem do mieszkania, upchałem resztę gratów do plecaka i czekałem aż z Kazachstanu przyjadą dziewczyny. Niestety śniadanie wielkanocne z babciami im się przedłużało i w Biszkeku były dopiero o 17. To strasznie późno biorąc pod uwagę, że z Biszkeku do Narynu jedzie się około 5 godzin. Wpadły szybko do mnie do mieszkania zostawić część bagaży, szybko do taksówki i na dworzec bo czekała na nas marszruta. Na dworcu szybka wymiana kasy i nagle okazuje się, że za dosłownie kilka złotych więcej możemy jechać samochodem bo ktoś właśnie jedzie do Narynu. No to się skusiliśmy. Jechało nas pięcioro łącznie. Kierowca był nieźle zakręcony, i oczywiście lokalne disco grało na maksa. Sama droga była ciekawa. My z tyłu aby rozmawiać musieliśmy prawie krzyczeć do siebie. Potem zaczęło się ściemniać. W Kirgistanie wygląda na to, że jazda na włączonych światłach to obciach. Zatem robi się prawie mrok a ludzie jadą co najwyżej na światłach postojowych. Gdy zrobi się już ciemno, ale tak naprawdę ciemno to włączają światła i tu oczywiście ze skrajności w skrajność – od razu włączają długie i na nich jadą. Każdy z Was wie że nie jest zbyt fajnie mijać się z drugim samochodem jadącym na długich bo nic nie widać. Tutaj chyba każdy wychodzi z założenia, że to ten z przeciwka powinien wyłączyć długie jako pierwszy. Efekt jest wiadomy. Nasz kierowca też jechał jak wariat, noc, 100km/h po górach nieoświetloną bez asfaltową drogą i to jeszcze mimo że noc to prowadził w okularach przeciw słonecznych. Oczywiście taka jazda szybko spowodowała awarie. Zagrzała się woda w chłodnicy, okazało się też, że chłodnica cieknie. Tak więc co jakiś czas po ciemku szukaliśmy rzeczki i dopełnialiśmy zbiorniczek. Doczłapaliśmy się do Narynu, znaleźliśmy nocleg i szybko poszliśmy spać.
Następny dzień, poniedziałek 9 kwietnia. Wstaliśmy o jakoś po 5 rano. Mieliśmy umówiony samochód do przełęczy. Do Chin jedzie się trasą przez przełęcz Torugart do Kaszgaru. Przełęcz ta poza wysokością (3752m n.p.m.) ma inną „atrakcję”. Lonely Planet opisuje ją tak: „Torugart is one of Asia’s most unpredictable border post with reliable information scare, many decisions taken seemingly at random, and closures unexpectedly by one side or the other for holidays, road repair snow or haven knows what else. Nobody (even the ambassador) knows the score for sure.” Czyli mówiąc w skrócie przekraczanie granicy jest skomplikowane i nigdy nie wiadomo czy się uda. Nie można na tę granicę dojechać i po prostu ją przejść. Trzeba dogadać się z firmą kirgiską oraz chińską. Firma z Kirgistanu dowozi do linii granicznej a z drugiej strony podjeżdża samochód z Chin i dopiero wtedy można przejść na drugą stronę. Wydaje się nawet proste, pojawia się nawet pytanie po cholerę te firmy i cuda, można dojechać z byle kim do granicy, przejść odcinek ziemi niczyjej z buta i z drugiej strony wsiąść do jakiegoś chińskiego samochodu. Proste? No proste tyle, że nierealne. Zaraz Wam opowiem jak to wygląda w praktyce.
Tak więc wstaliśmy rano, nie było nawet czasu na śniadanie. Zwinęliśmy nasze rzeczy do plecaków a na dworze gdy słońce wstawało czekał na nas już kierowca z samochodem. Kierowca miał specjalne papiery zezwalające mu dojechać na przełęcz, paszport mimo że nie opuszczał
terytorium Kirgistanu oraz specjalne papiery dla nas od firmy kirgiskiej i chińskiej potwierdzające, że my to my i zezwalające na przejazd granicy. Ruszyliśmy. Trasa bardzo długa, asfaltu brak, droga szutrowa, kamienista. Wszędzie niewyobrażalne ilości kurzu i piasku. Byliśmy chyba jedynym samochodem osobowym, tak to tylko potężne szesnasto tonowe ciężarówki z Chin. Taka ciężarówka jadąc taką drogą podrzuca takie ilości kurzu, że wyprzedzenie jej to Nielada sztuka. Z początku mijaliśmy jeszcze jakieś wioski, pasące się konie, owce, potem było jeszcze parę rozpadających się domków, śpiących pasterzy, i setki świstaków. Wyżej były już tylko suche, niczym nie porośnięte, martwe góry. Jakimś cudem w tym pustkowiu spotykaliśmy cały czas pełno świstaków. I zaczęło się z granicą. Przekraczałem wiele granic w życiu, w górach, lasach, na pustyniach, na wschodzie i zachodzie tego świata ale takiego czegoś jeszcze w życiu nie widziałem. Więc najpierw dojechaliśmy do posterunku kirgiskiego. Parę domków, i dwóch młodych żołnierzy z kałaszami. Droga zamknięta szlabanem. Zabrali paszporty, pozwolenia na przejazd. Popatrzyli coś tam, pogadali z kierowcą. Ok. możemy jechać. To była kontrola zezwalająca na wjazd w strefę przygraniczną. Ktoś kto by jechał bez biura podróży już by odpadł na tym etapie. Gdyby jednak udało mu się jakoś przejechać tę kontrolę, po około 60 kilometrach, czyli 1,5 godziny jazdy jest właściwa granica. Dojechaliśmy. Na około piękne góry i wielkie jezioro u ich podstawy. Droga zagrodzona bramą z drutu kolczastego, na około podwójne zasieki z drutu kolczastego, na wieżyczce i przy bramie kręcą się uzbrojeni żołnierze. Skierowali nas na boczny
tor. Najpierw oględziny samochodu a potem z paszportami musieliśmy iść do środka budynku. Tam wypełnialiśmy deklaracje celną nikt tak na prawdę nie wie po cholerę. Potem do pomieszczenia gdzie sprawdzano nasze paszporty i dokumenty zaświadczające, że po chińskiej stronie granicy będzie na nas czekał samochód. Tak więc ktoś kto by dotarł tutaj sam bez firmy na pewno by nie przeszedł. My dostaliśmy po pieczątce w paszport i ruszyliśmy dalej. Kolejnych parę kilometrów i wjechaliśmy na przełęcz. I tam przebiega właściwa granica, cieniutka linia wytyczona przez ludzi gdzieś po środku tych olbrzymich gór, oddzielająca pustkowia Kirgistanu od pustkowi Chin. Wszystko odgrodzone zasiekami z drutów kolczastych.
Świstaki pewnie mają niezły ubaw z tej naszej ludzkiej głupoty. Zatem dojechaliśmy do tej cienkiej linii oddzielającej dwa państwa. Stały dwa słupki a po chińskiej stronie parę małych budek. Niestety po chińskiej stronie nie stał samochód który miał tam na nas czekać. No to zatrzymaliśmy się jakieś 5 metrów od linii granicznej i tak staliśmy w samochodzie czekając aż ktoś po chińskiej stronie się pojawi po nas. No i czekaliśmy pięć minut, dziesięć, piętnaście, pięćdziesiąt, godzinę, dwie… Już nas cholera brała. Już widzieliśmy jak wracamy do Narynu i nici z Chin. Dziewczyny poszły rozmawiać z chińskim żołnierzem. Mówiły do niego a on stał tak jakby one były tylko powietrzem. Ale przyszedł jakiś oficer. Z nim dało się pogadać. Zadzwonił na przejście graniczne które znajduje się kilka kilometrów dalej po chińskiej stronie, mówi, że naszego samochodu nie ma. Zapytaliśmy się czy ten koleś z Kirgistanu może nas dowieść te parę kilometrów do przejścia granicznego. Nie, nie może bo to już terytorium Chin a do Chin nie można wjechać samochodem o numerach innych niż chińskie. Nie wolno nam przekroczyć tej cienkiej linii i koniec. Na nasze szczęście po dwóch i pół godziny marznięcia (na 3752m jest dosyć chłodno) po chińskiej stronie pojawił się nasz samochód. Mieli dokumenty potwierdzające, że mają nas zabrać. Zezwolono nam przejść na stronę chińską. Okazało się, że na przejściu granicznym trwała jakaś narada kierownictwa i nie przepuszczali nikogo. Zatem załadowaliśmy się do samochodu chińskiego i jedziemy. Parę kilometrów w dół i jest przejście graniczne. No to z samochodu, razem z plecakami to oddzielnego budynku. Tam wertują nasze paszporty, przeszukują plecaki, sprawdzają co wieziemy, potem jak na lotnisku sprawdzają nas wykrywaczem metalu. Musieliśmy wyjąć i pokazać wszystkie książki jakie wwoziliśmy. I to właśnie książki wzbudzały największe zainteresowanie. Dlaczego? Pamiętajcie, że my byliśmy w trochę innych Chinach niż te gdzie jeżdżą wycieczki typu Pekin, Wielki Mur, i wschodnie wybrzeże. Prowincja Xinjiang to zupełnie inny świat. Tak naprawdę to można ten rejon Chin nazwać Ujgurystan gdyż Ujgurzy stanowią tam większość mieszkańców. Większość napisów jest
po arabsku a nie po chińsku, na ulicy większość ludzi ma rysy tureckie (Ujgurzy to lud turecki) a nie chińskie. Dominująca religia to islam. Ale wróćmy do naszego przekraczania granicy. Więc przejrzeli wszystko co mamy a także samochód, obejrzeli nasze wizy i pozwolenia i pozwolili jechać dalej. To była tylko pierwsza kontrola. Potem jechaliśmy pustkowiami wyglądającymi jak zapomniane przez Boga i ludzi. Widoki piękne, suche olbrzymie góry, pełno kurzu i gorąco, co jakiś czas wioski z rozwalających się na kawałki lepianek. Po drodze zatrzymaliśmy się w jednej takiej wiosce bo chcieliśmy kupić coś do jedzenia. W sklepiku zasyfionym jak jakaś pijacka melina można było kupić tylko wódkę, chińską tandetę i trampki. No to jesteśmy w Chinach. Udało nam się jakoś dostać trochę jakiś niedobrych ciasteczek. Ruszyliśmy dalej. Po jakiś stu kilometrach dojechaliśmy do granicy. I znowu plecaki z samochodu i do wielkiego budynku. Tam najpierw jakąś tajemniczą maszyną badają temperaturę naszego ciała czy nie jesteśmy chorzy, potem wypełniamy różne papierki, następnie wielce poważny żołnierz sprawdzał nasze paszporty, i wreszcie dostaliśmy pieczątkę. Udało nam się też wytłumaczyć aby nie dawali pieczątki Karolinie na pustą stronę bo została jej tylko jedna. Potem kolejny jakiś oficer pytał nas co mamy w plecakach no i jakie książki przewozimy. Co do zawartości plecaków to uwierzył na słowo a książki chciał obejrzeć. Okazało się, że nie wwozimy żadnych książek i materiałów wywrotowych więc wreszcie przeszliśmy granicę. Nie wiem czy komuś udało się kiedyś przejechać przez to wszystko na własną rękę, ale między pierwszym posterunkiem w Kirgistanie a ostatnim w Chinach jest jakieś sto parę kilometrów. Jak ktoś kiedyś to zrobi to dajcie mi znać. A tak w ogóle to jesteśmy pierwszymi turystami którzy przejechali tę trasę i przekroczyli granicę w 2007 roku. Fajnie. Ok., wreszcie w Chinach!! Jechaliśmy jeszcze czas jakiś pustkowiami ale powoli zaczęły pojawiać się wioski, pełno ludzi na rowerach i motorach, pola ryżowe, lepsza droga. Dotarliśmy do Kaszgaru. Załatwiliśmy tani nocleg w hotelu który akurat był remontowany. Wszystkie piętra poza naszym najwyższym były akurat całkowicie rozpieprzone. Prysznic, trochę odpoczynku i poszliśmy do miasta się najeść. Wylądowaliśmy w najbliższej knajpce. Jedzenie trafiło się nam nawet smaczne, trochę problemów było z pałeczkami, zwłaszcza u Asia która ma własną technikę jedzenia pałeczkami. Do tego piwko, trzeba w końcu wypić za pierwszy
dzień na kitajskiej ziemi. Po kolacji, mimo zmęczenia poszliśmy na miasto. Coś niesamowitego, zupełnie inny świat. Eksplozja kolorów, odgłosów, zapachów, smaków i obrazów dotychczas nie widzianych. Ulica zatłoczona, pełno knajpek i stoisk ze wszystkim. Niestety nigdzie nie sprzedawali smażonych psów, w ogóle psów w jakiejkolwiek postaci. Zrobiliśmy taki mały spacer, rzuciliśmy okiem na nocny market, plac przed głównym meczetem a także stare miasto. W drodze powrotnej kupiliśmy po piwku i do hotelu. Piwko, prysznic i spać. Przed snem wysłuchałem (tak jak podczas całej drogi) bardzo ciekawych opowieści z życia w Ałma-Acie oraz historii o naszej ambasadzie, jak praca naszej placówki wygląda od wewnątrz.
Następnego dnia, wtorek 10 kwietnia, wybraliśmy się na zwiedzanie Kaszgaru. Tak jak już pisałem miasto jest bardziej ujgurskie niż chińskie. Najpierw ruszyliśmy znaną nam już uliczką w stronę starego miasta.
Po drodze obfotografowaliśmy (no, przede wszystkim Karolina) chyba wszystko co się dało. Dziadków spacerujących, kobiety całkowicie pozakrywane, ciekawe domki, wiszące na ulicy mięso, sklepy ze starociami, dywanami, stoiska z owocami, knajpki, rowery, motory no i ludzi. Stwierdziliśmy, że trzeba coś zjeść. Trafiliśmy do całkiem fajnej knajpki. Oczywiście menu po chińsku i ujgursku (zapis alfabetem arabskim). Na szczęście Karolina zna trochę ujgurski, i te arabskie robaczki też potrafi czytać. No to udało się nam jakoś poznać nazwy potraw ale i tak nie wiedzieliśmy często co to jest. No to zamawialiśmy tak trochę po omacku, i potem była kupa śmiechu kto co dostał. Pierwszego dnia wygrałem chyba ja a raczej moja słynna sałatka owocowa. Nie tylko to jak wyglądała ale jak była przygotowywana. Chyba ze cztery osoby doradzały biedakowi co to wszystko kroił co i jak ma wyglądać. Efekt był zajefajny. Trochę ciężko było to jeść pałeczkami ale generalnie super. Po obiadku wybraliśmy się na dworzec autobusowy. Zapadła decyzja, że jedziemy 500km na wschód do Hotanu. Poszliśmy kupić bilety na nocny autobus z miejscami leżącymi. Dogadanie się oczywiście nie było proste ale udało się. Dziewczyny jakoś to załatwiły bo mój chiński i ujgurski jest dosyć słaby :-) Potem wzięliśmy taksę i wróciliśmy do hotelu. Było trzeba się wyprowadzić z pokoju. Zostawiliśmy bagaże w recepcji i poszliśmy dalej oglądać te wszystkie cuda nas otaczające. Spacer po starym mieście był fantastyczny. Domki z gliny, bród i smród ale naprawdę fajnie. Każda uliczka to inna specjalizacja, na tej kowale, na tamtej przyprawy, za rogiem ciuchy i materiały ulicę dalej wszystko co z drewna da się zrobić itd. Chodziliśmy tak od ulicy do ulicy podziwiając co tam produkują i sprzedają, zwłaszcza sklepy z przyprawami: węże, żółwie, jaszczurki suszone, skóra z
jeża, rozgwiazdy, żaby i tysiąc innych cudów których nazw nie znam a razem z nimi dobrze znane nam szafran, herbata, róże suszone itp. Po ulicach biegały wielce zainteresowane nami dzieci, chętnie pozowały do zdjęć. Wielce zainteresowani nami, ok. nie nami a dziewczynami byli miejscowi panowie. Na mnie się nie gapili, ale od Asi i Karoliny oczy oderwać nie mogli. Kupa śmiechu z tym wszystkim była. I tak błądząc sobie bo starym mieście wyszliśmy na plac. A na placu stał, no i za pewne nadal stoi, ogromny pomnik Mao. Zrobiliśmy parę fotek wodzowi i poszliśmy odpocząć do pobliskiego parku. Herbatka, piwko i coca-cola. Tak sobie siedzieliśmy obserwując lokalnych ludzi, karuzelę z czołgami dla dzieci, stoły bilardowe i kurę
krającą na gitarze – koniec końców nic nie zagrała. Następnie bocznymi uliczkami udaliśmy się pod główny meczet. Okazało się jednak, że wstęp kosztuje i to słono. Zatem wysłaliśmy do środka Karolinę jako naszego delegata z zadaniem zrobienia zdjęć a ja wraz z Asią kupiliśmy sobie lody i usiedliśmy przed meczetem. Karolina opowiedziała nam co straciliśmy, potem znowu udaliśmy się na jedzonko a że powoli zbliżała się 19 to poszliśmy po nasze bagaże. Z hotelu na dworzec autobusowy. Znaleźliśmy nasz autobus bez problemu. Gorzej było z ustaleniem gdzie śpimy. Dziewczyny miały miejsca z przodu na górze ja z tyłu autobusu na dole. Łóżka były zaprojektowane na Chińczyków a że Chińczycy ogromni nie są to ja stanąłem przed sporym wyzwaniem. Jak się na takim czymś wyspać. Przede mną i za mną ktoś leży z prawej okno a z lewej korytarz. Nie ma gdzie nóg wywalić, podkurczyć też nie bardzo się da. Średnio fajnie. Towarzystwo na około dawno nie widziało prysznica a do tego kolesie nade mną jeszcze sobie fajeczkę zapalili. W telewizorze puścili nam lokalną wersję Predatora. Nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać. Na szczęście miałem mój mp3 player i włączyłem sobie muzyczkę. Jakoś tę noc przespałem budząc się co jakiś czas. Autobus mimo, że wyjechał z prawie godzinnym opóźnieniem na miejsce dotarł prawie przed czasem. Trasa zajęła dziesięć godzin.
Środa 11 kwietnia. Dojechaliśmy z rana do Hotan. Miasto położone jest na południowych krańcach pustyni Takla Makan. Dalej na południe są Indie i Tybet. No i zaczynają się góry. Więc miasto jest położone w takim, nie łatwym do życia zakątku świata. Słynie z produkcji jedwabiu i właśnie w tym celu przybyliśmy do miasta.
Rano gdy wysiedliśmy z autobusu wszystko było jeszcze pozamykane. Rozłożyliśmy się w holu na ławce. Dziewczyny poszły do ubikacji która de facto była męsko damska. Ja szedłem po nich, ale ich miny dały mi do zrozumienia co mnie czeka. Nie będę tego opisywał. Potem dostałem od chusteczkę odświeżającą i wodę w spreju od Asi. Ta woda w spreju to fajny bajer. W końcu otworzyli przechowywanie bagażu, zostawiliśmy plecaki, następnie kupiliśmy bilety powrotne na wieczór. Ruszyliśmy w miasto. Od razu jak wyszliśmy na ulicę wszyscy zaczęli się na nas gapić. Ok., wlewam sobie jak zawsze, wszyscy zaczęli się gapić na Asie i Karolinę. Po drodze, jakiś stary dziadek robił jedzonko na ulicy. No to zaszliśmy do jego knajpki na manty i jakieś warzywka w cieście. Było bardzo smaczne. Dziewczyny wczoraj wypiły jakieś dziwne mleczko o smaku granatu i dziś musiały często szukać ubikacji. Oj, publiczne ubikacje w Chinach to naprawdę hardcore. W tym miejscu osoby wrażliwe proszę o przeskoczenie paru linijek tego tekstu. Więc, „najlepsze” ubikacje to te gdzie przez toaletę biegnie długi spadzisty rowek, a w nim płynie woda i wiadomo co. Zatem jeśli człowiek ukucnie w „kabinie” nad takim rowkiem gdzieś na jego środkowym biegu to pod nim przepływa wszystko to co opuściło organizm osób znajdujących się w wyższej części owego rowku. Niezbyt fajne to ale jak już opisuje to wszystko. Odwiedziliśmy po jedzeniu taką ubikację, syf jak cholera a na około jeszcze targ z kurczakami. Porobiliśmy trochę zdjęć nosicielom ptasiej grypy i ruszyliśmy w kierunku starego miasta. Ale ruszyliśmy nie byle jak! W Hotanie jest bardzo dużo riksz. Generalnie po mieście porusza się albo pieszo, albo taksówką albo rikszą lub też motorem – taksówką. My wybieraliśmy riksze. Siadało się na takiej
przyczepce i jazda! Generalnie riksze waliły kiczem więc bardzo nam się podobało. Zajechaliśmy na poranny targ, opędziwszy się od wszelkich super okazji ruszyliśmy uliczkami starego miasta. Wygląda to jak jakieś wioski w Tadżykistanie które widziałem w Gótnobadachszańskim Okręgu Autonomicznym w górach Pamir. Lepianki z gliny, potem dalej już domki z cegły. Na około syf jak cholera. My oczywiście wzbudzaliśmy sensację. Co tu dużo pisać, wszystko bardzo ciekawe, non stop coś pstrykaliśmy. Cmentarz, domy, ludzi. Potem,
wyszliśmy ze starego miasta, złapaliśmy rikszę to głównej ulicy a tam taksówkę aż za miasto do jakiejś wioski gdzie jest fabryka jedwabiu. Obejrzeliśmy cały proces produkcji jedwabiu z jedwabników. Najpierw biedne larwy wraz z kokonami wrzucane są do gotującej się wody, kokony się rozpadają, nici zwija się na kołowrotek. Oglądaliśmy jak to robią. Zresztą „fabryka” to wielkie słowo, była to taka wiejska manufaktura. Poszliśmy popatrzeć jak tkają, farbują. Coś niesamowitego. Poszliśmy też do ich sklepiku, no bo jak fabryka jedwabiu i to w Chinach to musi być tanio. A gdzie tam! Ceny jak w Kazachstanie, tak orzekły dziewczyny i stwierdziły że zdzierstwo. Zatem popatrzyliśmy i podziękowaliśmy. Wyszliśmy na ulicę
rozglądnąć się jak można wrócić do Hotanu. Samochodów nie było tylko motory, no to z buta. I tak szliśmy, udało nam się złapać autobus. Oczywiście wszyscy gapili się na nas jak zwierzątka w zoo. Wyskoczyliśmy gdzieś po drodze bo chcieliśmy obejrzeć fabrykę dywanów.
To już była prawdziwa fabryka. Tkali ręcznie ale było ich sporo. My weszliśmy na teren zakładu jakby nigdy nic, popstrykaliśmy udaliśmy się do sklepu, zobaczyliśmy ceny tych dywanów i od razu wyszliśmy. No i znowu na ulicę i łapiemy stopa. Ja się schowałem aby nie odstraszać, dziewczyny machają. Nagle zatrzymuje się samochód. Podchodzimy a w środku biały człowiek. Okazało się, że Amerykanin tutaj pracujący. Był bardzo zdziwiony jak zobaczył białych łapiących stopa na tym zadupiu. Wymontował foteliki swoich dzieci abyśmy mogli się zmieścić do tyłu. Pogadaliśmy sobie trochę, powiedział nam gdzie jest fajny park co by sobie trochę odsapnąć. Wyskoczyliśmy na jakiejś krzyżówce i poszliśmy tam gdzie nam powiedział. Po drodze mijaliśmy wszelkiego rodzaju sklepy, targi, knajpki i stragany. Dla mnie największym szokiem byli lokalni dentyści. Szkoda pisać. Ulica tętniła życiem, hałas, kolory, zapachy. Kobiety szczelnie pozawijane, nie tylko włosy ale i cale twarze. Tym bardziej moje współtowarzyszki budziły niesamowite zainteresowanie
gdyż z powodu potwornego upału ubrane były dosyć skromnie. Kupiliśmy cole, wodę oraz sok i poszliśmy na oddych do parku. Tak z godzinkę się obijaliśmy. Panowie w parku oczu nie mogli oderwać od dziewczyn. Byli wręcz nachalni. Szczególnie trójka dziadków siedzących obok nas. Potem poszliśmy na jedzonko. Smaczne było, ale te wiaderka z resztkami jedzenia i tym co ludzie wypluli stojące obok stołu naprawdę obierają apetyt. Po jedzeniu poszliśmy na zakupy. Znaczy się dziewczyny poszły a ja im towarzyszyłem. Kupowały jedwab. Mimo, że strasznie drogo było coś tam sobie wybrały. Ja w tym czasie siedziałem i przyglądałem się życiu ulicy. Potem się okazało, że zgubiliśmy przewodnik, więc rikszą jeździliśmy w te i z powrotem szukając go w miejscach gdzie byliśmy. Udało się go odzyskać. Mijaliśmy po drodze świetnych dziadków grających na ulicy lokalną muzykę.
Potem na targ. Z targu do muzeum którego nam się nie udało znaleźć, no to jak nie muzeum to druga fabryka jedwabiu która niestety okazała się zamknięta już. No to znowu do muzeum i tym razem udało nam się je znaleźć. Wystawa o historii Hotanu i rejonu ciekawa aczkolwiek skromna. Gdy wyszliśmy z muzeum próbowaliśmy zorientować się gdzie jesteśmy. Nikt z ludzi zagadanych nie potrafił nam powiedzieć jak trafić na dworzec. Oni nie wiedzieli o co pytamy tak naprawdę a my nie rozumieliśmy co nam odpowiadają. Na jednej z krzyżówek zagadaliśmy pana policjanta. Policjant albo był wporzo koleś albo jak wszystkim w mieście Asia i Karolina wpadły mu w oko. Tak czy owak po chwili mknęliśmy już chińskim radiowozem na dworzec. Zrobiliśmy sobie fotkę. Poszliśmy do przechowalni bagażu by wziąć bodajże węgiel z plecaka. Po krótkiej kłótni z wredną grubą i chamską Chinką dostaliśmy mój plecak. Poszliśmy jeszcze na kolację. Znowuż problemy
aby coś zamówić. Jedzenie było zjadliwe. Po kolacji odpoczynek na schodach dworca. Odebraliśmy plecaki i załadowaliśmy się do autobusu. Druga noc z rzędu w busie i znowu miałem wyrko jak dla niemowlaka. Cholera. I znowu leciał ten sam pieprznięty film. Na szczęście tym razem nie było czuć tak strasznie zapachu współpasażerów ani ich bród tak nie raził bo sami wyglądaliśmy nie lepiej.
W czwartek 12 kwietnia zajechaliśmy rano do Kaszgaru. Była jeszcze noc. Plecaki wrzuciliśmy do taksy i pojechaliśmy do tego samego hotelu. Kierowca chciał być cool i wrzucił europejską muzykę. Niestety miał kiepski gust i leciało coś a’la Scooter. Do tego z przodu był mały ekranik gdzie wyświetlał się teledysk. Tak więc oglądając jak jakieś palanty się wyginają i coś wyją zajechaliśmy pod hotel. I znowu pokój w remontowanym budynku, wchodziliśmy po kawałkach szkła, gipsu, metalu i stercie kabli. Pokój na szczęście czysty. Szybka kąpiel i drzemka na parę godzin. O 9 mieliśmy nagrany samochód do łuku Shiptona. To mój wymysł i byłem bardzo wdzięczny dziewczyną, że zgodziły się tam ze mną jechać i dzielić koszty. Łuk Shiptona to najwyższy łuk skalny na świecie (365 metrów wysokości). Jest to mniej więcej tyle co Empire State Building. Odkryty w 1947 przez Ericka Shiptona, zapomniany na lata, i ponownie odkryty w 2000 roku przez ekipę z National Geographic. Pamiętam jak parę lat temu w Polsce czytałem w NTG artykuł o tym i myślałem, że coś niesamowitego że takie cuda są na świecie a teraz miałem zobaczyć to na własne oczy. Warto marzyć. Wstaliśmy, wybraliśmy się na niedobre
śniadanie. Jedzenie jajecznicy pałeczkami to w ogóle osobna historia. Śmiesznie było. Zapakowaliśmy się w samochód i jazda. Ja starałem się dobrze zapamiętać drogę tak aby na wypadek jak kiedyś wrócę w ten rejon świata dojechać tam samemu i za mniejsze pieniądze. Po drodze mijaliśmy małe urocze wioski. Domy to lepianki z cegły, gliny i chyba trzciny. Za nimi rozciągały się zielone pola ryżowe i rosły śliczne drzewa w te dni akurat kwitnące kwiatkami w kolorze różowym. Wzdłuż drogi rosły topole. Nie wiem dlaczego, ale wzdłuż każdej drogi tutaj rosły topole. A za polami ryżowymi był już krajobraz pustynny, i suche skały i góry. Tak mknęliśmy drogą aby w pewnym momencie z niej zjechać. Jechaliśmy już w terenie, drogi brak, coś jak wyschnięte koryto rzeki. Krajobraz księżycowy a w dali widać góry w których znajduje się owe
cudo skalne. I tak chyba z godzinkę się telepaliśmy. Dojechaliśmy do miejsca gdzie samochód już dalej jechać nie mógł. Ruszyliśmy pieszo. Gorąco jak cholera. Potem weszliśmy w skały. Między nimi sporo śniegu a wąska rynna którą kroczyliśmy cała od lodu. Musieliśmy pokonać parę progów które były tak naprawdę malutkimi lodospadami. Na szczęście były podstawione takie drewniane drabinki. Karolina mimo że ma lęk wysokości i w ogóle jak mi już dawno powiedziała góry to lubi ale z dołu oglądać, przeszła przez nie bez problemów. I znowu równy teren, potem wąwozik i ponownie lód i drabinką do góry. Dobrze, że ktoś te drabinki tam zaniósł. Zresztą poznaliśmy tego kogoś i było mu trzeba odpalić 10 Yuanów. W pewnym momencie wyszliśmy w mały wąwozik i zobaczyliśmy w dali łuk. Faktycznie coś ogromnego, a widzieliśmy tak naprawdę może 1/5 jego wysokości. Było trzeba jeszcze ostro podejść do góry. Ja oczywiście cały podekscytowany wlazłem tam jako pierwszy. I dopiero wtedy rzekłem z wielkimi oczyma „o kurwa!!” Naprawdę, wrażenie niesamowite. Z miejsca gdzie staliśmy i tak widać było tylko połowę tego ługu. Zszedłem skałą trochę w dół aby zobaczyć gdzie jest dno, podstawa łuku ale nie udało mi się dojrzeć. Niestety skały są tam tak ułożone, że nie da się tego zobaczyć. Bardzo ciężko to wszystko opisać, ale wrażenie było niesamowite! Dziewczyny dołączyły do mnie. One zrobiły sobie odpoczynek a ja zabrałem się za skakanie po skałach z lewej i prawej strony łuku i robienie zdjęć. Niestety skała w okolicy tak jak pisali w NTG jest bardzo
krucha więc nie udało mi się ani dojrzeć miejsca gdzie łuk się kończy, ani też zrobić jakiś dobrych zdjęć. Poszedłem też na ścianę znajdującą się naprzeciwko łuku zrobić zdjęcie z daleka aby było widać jaki łuk jest wielki. Na tym zdjęciu jeśli dobrze się przyjrzycie widać Karolinę i Asię. Ok., wiem że pewnie już nudzę pisząc tyle o jednej skale ale po prostu coś niesamowitego. Pobyliśmy tam jeszcze trochę, zrobiliśmy sobie jedyne wspólne zdjęcie w rodzaju „co to nie my” :-) Ok., jeszcze chwilkę popatrzyliśmy na to cudo i ruszyliśmy w dół. Słońce ostro grzało. Doszliśmy do samochodu, i jazda w dół. Po drodze fotografowaliśmy pola ryżowe i groby chińskie, muzułmańskie i ujgurskie. Resztę dnia w Kaszgarze spędziliśmy aktywnie rzecz jasna. Najpierw jedzenie. Znowu walka z pałeczkami, próba dogadania się co jest czym i wielka niewiadoma co
przyniosą. Z knajpy wyruszyliśmy w miasto. Teren był już nam znany z wtorkowego rekonesansu. Zabraliśmy się wszyscy za zakupy. Ciężko jest kupić coś co jest w Chinach a nie ma w reszcie świata ale udało nam się parę takich drobiazgów znaleźć. Trochę znowu sobie pobłądziliśmy obserwując życie lokalnych ludzi. Kupiliśmy melona, trzy wina słonecznik i orzeszki ziemne. Tak zaopatrzeni wybraliśmy się do hotelu. Wina okazały się ohydnie niedobre – nauka na przyszłość: nie kupować chińskich win. Jakoś to z niesmakiem wypiliśmy bo żal było wylać. Za to melon był pyszny.
Rano, w piątek 13 kwietnia wstaliśmy wcześnie. Na ósmą mieliśmy samochód do przełęczy Torugart. Niestety wracać czas, nie mogliśmy zostać dłużej bo Asia musi być w niedziele w Ałma-Acie a granica jest zamknięta w weekendy. Zabraliśmy plecaki, poszliśmy zjeść śniadanie. Najpierw lepioszki, czyli taki okrągły płaski chleb. Dziewczyny wreszcie znalazły miejsce gdzie można kupić kawę.
Zapakowaliśmy się w samochód i w drogę. I znowu to samo. Pierwszy check point. Musieliśmy poczekać aż koledzy Chińczycy zaczną pracę. W końcu przylazł jeden mundurowy i się zaczęło jak zawsze. Najpierw plecaki do prześwietlenia. Potem kazał wyjąć wszystkie książki i wertował je tak jakby coś rozumiał co tam jest napisane. Zadecydował, że nie ma tam żadnych treści wywrotowych i poszliśmy dalej. Znowu czekamy aż kolejny bardzo ważny pan zacznie pracę. Gdy już zaczął dał nam papierki do wypełnienia, potem sprawdził paszporty i wbił pieczątkę wyjazdową. Potem musieliśmy usiąść w samochodzie, pan zapisał na kartce, że osoby w samochodzie mogą jechać dalej dał kartkę kierowcy i ruszyliśmy. Dwie godzinki i jesteśmy na kolejnym chińskim posterunku. Sprawdzają przepustkę, paszporty, stemple wyjazdowe. Wszystko gra. Droga była mocno uszkodzona przez wodę bo rozpoczęły się roztopy ale przejechaliśmy. Jedziemy do granicy właściwej. I tu były jaja jakich nie widziałem. Dojechaliśmy do linii granicznej. Tu Chiny a parę centymetrów i Kirgistanu się zaczyna. Stoją zasieki z drutu kolczastego i dwa słupki graniczne. Kręciło się paru chińskich żołnierzy. Pięć metrów za granicą, już na terytorium Kirgistanu stał samochód który miał nas odebrać. Wzięliśmy plecaki i idziemy. A żołnierze mówią (kierowca tłumaczył nam na angielski), że nie wolno. Zbaraniałem. Pięć metrów ode mnie stoi nasz samochód, ale nie możemy tam podejść bo kierowca śpi a nie wolno nam przekroczyć tej cieniutkiej kreski zwanej linią graniczną bo tam już Kirgistanu a bez pozwolenia które ma kirgiski kierowca nie wolno przejść granicy. No to mówię, że zostawię Kitajcą paszport i przejdę te pięć zasranych metrów i obudzę tego kolesie. Nie, nie wolno. Trzeba czekać aż się obudzi. Szok. Aż zaczęliśmy się śmiać z dziewczynami. Takich jaj nie widziałem jak żyje. I nikt nie mógł tej pieprzonej kreski granicznej przejść, ani my ani kierowca ani żołnierze. No to zaczęliśmy krzyczeć, poleciała chyba nawet jedna śnieżynka. No w końcu Kirgiz się obudził, podszedł do linii granicznej z kartką z naszymi nazwiskami. Chińczycy sprawdzili i pozwolili nam
przejść na drugą stronę. Jaja jak berety. Ruszyliśmy w dół. Ileś tam kilometrów i posterunek Kirgiski. Dojeżdżamy a tam brama z drutu kolczastego zamknięta i siedzi młody pizduś żołnierz. Zameldował przez krótkofalówkę, że przyjechali jacyś Polacy. Odpowiedź. Niestety teraz jest obiad niech czekają, za dwie godziny ich odprawimy. Normalka. Minęło jednak mniej czasu i pozwolono nam podjechać do kontroli. Najpierw rzut oka na plecaki, potem kontrola paszportów. Oczywiście znudzony jegomość oglądał każdą stronę, każdą wizę i każdą pieczątkę. A tak się składa, że każde z nas sporo jeździło po wschodzie i paszporty mamy mocno oblepione więc to trwało. W końcu dostaliśmy pieczątki wjazdowe, wiec z tymi paszportami i przepustką idziemy do kolejnego pokoiku a tam wielce ważny pan u którego wypełniamy wnioski celne. Pan nie przeszkadzał sobie nami i czytał gazetę. Oddaliśmy te karteczki i jesteśmy wolni. Okazało się, że mamy podwieźć jakiegoś żołnierza do wioski po drodze bo jego babka zmarła. Smutna sprawa, no godzimy się na to rzecz jasna. Ma to być pierwsza czy druga wioska od granicy. Zapomnieliśmy o drobiazgu, że pierwsza czy druga wioska znajduje się jakieś trzy godziny jazdy od granicy. Było ciasno, gorąco, wszystkie okna zamknięte bo chmury kurzu a i tak byliśmy cali od tego kurzu opieprzeni. Po drodze oprócz świstaków ani jednej żywej duszy. Ogromne góry, krajobraz księżycowy. Dojechaliśmy do kolejnego posterunku granicznego. I z nowy sprawdzają paszporty a trwało to chyba z dwadzieścia minut. W końcu przejechaliśmy ten ostatni posterunek, dotarliśmy do wioski tego żołnierza. Ruszyliśmy do Nrynu, Nasz kierowca zaproponował, że zawiezie nasz do Biszkeku. Trochę się baliśmy bo ten koleś siedział za kierownicą od ósmej rano a była już osiemnasta a przed nami jeszcze bite pięć godzin jazdy. No nic, my w Narynie poszliśmy jeść a on do domu prosić żonę o pozwolenie jechania do Biszkeku a tak naprawdę to najeść się. Ruszyliśmy. Jak wygląda jazda w nocy w Kirgistanie to już pisałem. Ja tylko siedziałem i patrzyłem czy koleś nie zaśnie. Nie zasnął, przeżyliśmy. O północy byliśmy już pod moim blokiem. Kąpiel, kolacja, czyste ciuchy i coś na co długo czekaliśmy. Wyjąłem z drugiego plecaka flaszeczkę żubrówki (tak, tak tą od Kasi) i kielonki (tak, tak te od JJ’a) i wypiliśmy za udany wyjazd. Nie zabrakło oczywiście soku jabłkowego. I w skrócie tak ten wyjazd wyglądał.
Chciałbym też podziękować wszystkim tym którzy przesłali mi życzenia świąteczne, nie miałem netu i nie odpisałem ale bardzo dziękuje tym którzy pamiętali.
A w Biszkeku zaczynają się demonstracje, na głównym placu stoją już namioty i jurty oraz kręci się sporo wojska i policji. Sądzę, że będę miał o czym pisać :-)