Studiując w Kirgistanie...

środa, 16 maja 2007

KONIEC

Witam wszystkich po raz ostatni z Kirgistanu,

No nic, co dobre szybko się kończy i czas wracać do kraju, już czuć sesję w powietrzu...

Moje graty mam już spakowane, wyszło tego dwa plecaki po 90l oraz walizka plus mały plecak. Sporo. Już widzę siebie jak z tym asortymentem śmigam metrem przez Moskwę :-) To akurat może będzie śmieszne, gorzej będzie na granicach jeszcze nie daj Boże jak mi każą to rozpakować albo płacić cło za nadliczbową ilość kurtek :-p Pytanie też jak będzie na granicy z Rosją bo same złe historie do mnie docierają od ludzi którzy też jechali bez wizy. Co tam, czas aby wreszcie zdarzyła się jakaś dobra historia i aby ktoś wreszcie przejechał bez problemów. Ufam, że tym kimś będę ja. A jak nie to co tam, deportacja czy inne takie to też fantastyczna przygoda!

Nie ma co gdybać i myśleć, co będzie to będzie.
Za to przyjemniej jest myśleć co było, a od lutego było i to wiele. Pisać nie muszę, macie na blogu. Dziękuję wszystkim którzy tutaj zaglądali od czasu do czasu, przepraszam jak przynudzałem czasem, albo ponad cierpliwość normalnego człowieka opisywałem jakąś skałę – no ale to takie moje małe hobby. Nie ma co, przeżyłem tutaj wiele wspaniałych przygód oraz widziałem przez te miesiące naprawdę sporo przepięknych widoków o czym Wam niebawem przy piwku opowiem :-) Jednak najpiękniejszy widok ze wszystkich możliwych, jest dopiero przede mną, w Polsce. Już się nie mogę doczekać. No ale nie liczcie na to, że Wam o tym na blogu napisze :-D

niedziela, 13 maja 2007

góry poraz enty


Witam!

Postaram się streścić tym razem, bo widzę, że większość z Was którzy jeszcze ostatkiem sił tu czasem zajrzy ma problem z przeczytaniem moich przydługawych wypowiedzi. Za to wrzucę Wam parę fotek więcej. W piątek i sobotę znowu byliśmy w górach. Rano w piątek ruszyliśmy marszrutką która jechała możliwie jak najbardziej na około do celu, i była bardziej zapchana niż człowiek jest w stanie sobie wyobrazić. Potem 5h podchodzenia do obozu i nocleg tam. Było trochę Rosjan, ja jednak byłem mocno zmarnowany gdyż moja pięta nadal jest uszkodzona mówiąc ogólnie, i nie mogę w pełni na nią stąpać, zatem za dużo nie rozmawiałem. Następnego dnia pobudka o 4:50 rano, jeszcze ciemno było. Poranek jak zawsze nieprzyjemny, wyjście ze śpiwora, gotowanie itd. Ruszyliśmy o szóstej rano, jeszcze księżyc był na niebie. Najpierw wzdłuż lodowca, potem moreną boczną obeszliśmy lodospad, następnie wzdłuż lodowca aby dojść do bardziej spokojnej części gdzie nie ma raczej szczelin. Potem około pół kilometra marszu wszerz lodowca na jego drugą stronę. Szliśmy w dużym odstępie, ja niosłem część sprzętu część Illiana, na wypadek gdyby jedno z nas wpadło do szczeliny. Przeszliśmy bez problemów. Potem rozpoczęliśmy zdobywanie Piku Boks (4293m npm) Droga na wierzchołek była bardzo męcząca, skały, rumowisko, żleby zasypane śniegiem. Zajęło nam to też parę ładnych godzin. Mi pięta utrudniała marsz. Z przerwami ale jednak doszliśmy na wierzchołek. Co prawda nie weszliśmy na główny wierzchołek, który był zaledwie pół godziny marszu od nas (widać go na tym zdjęciu gdzie stoję z kijkiem w ręce, w tle) bo stwierdziliśmy, że widoki i tak te same, to tego było już późno i śpieszyliśmy się w dół aby bezpiecznie przez lodowiec przejść w drodze powrotnej. Zdjęcie na szczycie z koszulką UAM dedykuje oczywiście wszystkim studentom oraz wykładowcą tej jakże prestiżowej uczelni :-D
Potem 8h schodziliśmy, aż tego samego dnia nocą dotarliśmy do Biszkeku. To w maksymalnym skrócie.
Powoli żegnam się z Kirgistanem gdyż w czwartek o 10 rano mam pociąg do Moskwy. No nic sesja, egzaminy no i nie jedno piwko ;-) Odezwę się jeszcze przed wyjazdem.

czwartek, 10 maja 2007

День победы !!

Wczoraj był 9 maja, czyli Dzień Zwycięstwa!
Ja mieszkam w linii prostej może ze 300m od Placu Zwycięstwa więc wszelkie obchody miałem zaraz kroków parę od mieszkania.
Zaczęło się od pobudki około ósmej rano. Spaliśmy przy otwartych oknach bo jest ciepło a o ósmej na placu orkiestra rozpoczęła próby i z pięknego snu wyrwała mnie znana melodia "Katiuszy". Wkurzyłem się, zabrałem materac i ległem się na korytarzu, tam muzyka też jednak wdzierała się przez okno w kuchni. No nic, było trzeba wstać. Zrobiliśmy sobie śniadanie i około dziesiątej wyszliśmy z mieszkania z założeniem, że idziemy na pół godzinki popatrzeć. Cały teren był obstawiony policją i musieliśmy obejść kilkaset metrów aby znaleźć wejście na plac. Tam panowie bardzo ważni z policji oraz tajniacy w garniturach sprawdzali co wnosimy w plecakach itd. No dobra weszliśmy i ustawiliśmy się w tłumie. Traf chciał, że stanęliśmy chyba w najlepszym miejscu i to jeszcze w samą porę, bo jakieś dziesięć minut po nas przyjechał sam prezydent Kurmanbek Bakijew. I tak się fajnie złożyło, że zanim rozpoczęła się oficjalna część to stał jakieś pięć metrów ode mnie. Krzyknąłem po polsku aby się uśmiechnął bo robie zdjęcie, powaga - a tu koleś się obraca i uśmiecha :-D No nic, pośmiał się chwilkę do tłumów i rozpoczęły się obchody, składanie kwiatów, przemowy, salwy honorowe. Potem weterani składali kwiaty, potem wojsko, potem lud. W ogóle jakbym się w czasie cofnął, pełno sowieckich flag, młodzi pionierzy w czerwonych czapeczkach i chustkach, konsomolcy i wszyscy z czerwonymi goździkami. Następnie miała miejsce część mniej oficjalna, koncerty, darmowy obiad dla weteranów. Dla nich to faktycznie najważniejszy dzień w roku - wszyscy sobie o nich przypominają że jeszcze żyją, dostawali pełno kwiatów, gratulacji, pieniądze, lody za darmo i setki życzeń. Tańczyli sobie przy muzyce z tamtych czasów no i wspominali swoje wielkie zwycięstwo. Każdy przypiął swoje stare medale. Ja szukałem kogoś kto szedł przez Polskę. Zanim takiego znalazłem poznałem wiele ciekawych osób, jeden np. walczył na dalekim wschodzie z Japończykami, potem był aż w Korei. Nieźle. W końcu jak na zdjęciu widać znalazłem weterana co szedł przez Polskę. Koleś miał niesamowite szczęście, że żyje bo przeszedł z Armią Czerwoną od Moskwy, przez cała dzisiejszą Białoruś, zajmował Warszawę, potem Prusy, potem znowu na południe walczył w Poznaniu, potem zdobywał Berlin - był 300m od Raihstagu gdy jego towarzysze już zawieszali czerwony sztandar. Znał nadal trochę polskiego, szczególnie "jeszcze Polska nie zginęła!" które jak wspominał nasi zwykli krzyczeć jak ruszali do boju. Opowiadał jak to stali bezczynnie pod Warszawą czekając. Niestety jak taki idiota nie wpadłem na pomysł aby zapytać go gdzie mieszka, bym się na dłuższą pogawędkę umówił. Potem go jeszcze w tłumie szukałem ale już więcej się nie widzieliśmy. A my z Illianą tymczasem spotkaliśmy się z takimi znajomymi, trochę pochodziliśmy. Potem mieliśmy spotkanie z panią co się zajmuje szkoleniem przewodników. Pojechaliśmy z nią na drugi koniec miasta do mieszkania jednego z jej uczniów. No to rozpoczęła się rozmowa o turystyce, bardzo ciekawa. Matka owego ucznia, na imię miał Sergiej, serwowała tony pysznego jedzenia. Mieliśmy być godzinkę zostaliśmy na pięć czy sześć godzin. Rozmowa z turystyki zeszła na Kirgistan generalnie, na to jak się żyło za Sojuza, jak teraz, na to jak było w czasie rewolucji, na milion innych tematów. Naprawdę super. Potem, gdy już się robiło ciemno poszliśmy wszyscy do centrum oglądać pokaz fajerwerków. Pani Elizavieta pojechała do domu a my z Siergiejem i jego dziewczyną kupiliśmy po piwku i w parku kontynuowaliśmy do 22 chyba, nasze rozmowy. Ja oczywiście z nim obmyśliłem genialny pomysł na biznes, zresztą nie jeden a kilka. Zobaczymy.
Wróciliśmy do mieszkania, było trzeba jeszcze pranie zrobić i wywiesić. Na szczęście na placu już nie grali żadnej muzyki i można było spokojnie iść spać.

wtorek, 8 maja 2007

Karakol i okolice


Witam!
Po powrocie z Racka, zrobiliśmy dzień przerwy, pranie brudów i zakupy jedzenia. Nasz kolejny cel to Karakol oraz okoliczne góry no i perła Tien-Shan'u czyli jezioro Issyk-Kul.
Rozpoczęliśmy naszą drogę w czwartek rano. Najpierw przez Biszkek na dworzec. Tam obskoczyła nas chmara taksiarzy, kierowców busów, ich kolegów, naganiaczy i Bóg wie kogo jeszcze. Trochę sie poopędzaliśmy, zorientowaliśmy się jak ma się sytuacja z marszrutkami i autobusami. Niestety autobusu nie było, a marszrutka prawie pusta (marszrutki ruszają gdy są pełne). No to koniec końców dogadaliśmy rozsądną cenę z kierowcą samochodu. Umówiliśmy się, ze jedziemy bardziej dzikim północnym brzegiem Issyk-kul, oraz, że podwiezie nas do wioski w górach skąd można rozpocząć trekking. No to ruszyliśmy. Pogoda jak mam być szczery pod psem. Na szczęście kierowca nie torturował nas lokalnym disco. Na drodze stało sporo policji, krów i owiec. Wszystkie te trzy rodzaje istot żywych powodowały, że od czasu do czasu musieliśmy ostro hamować. Kierowca i pasażer z przodu na widok policji zakładali pasy, ale ich nie zapinali i zaraz po minięciu pana z czerwonym lizaczkiem szybciutko je zdejmowali no bo wiadomo obciach jechać w pasach. Potem kierowca zaczął przysypiać za kierownicą. Powaga. Zresztą my też przysypialiśmy z tyłu. Widoki na jezioro po lewej przepiękne. Z prawej od razu góry. Po paru godzinach i bez żadnej awarii (!!) dojechaliśmy do Dżeti Ongoz. Wioska znajduje się przy wejściu do Doliny Kwiatów. Jest to długa dolina, jak nazwa wskazuje pięknie ukwiecona, zakończona tak jak sąsiednia dolina Karakol, lodowcami i pięciotysięcznym szczytem. Sama wioska znana jest z dwóch nazwijmy to zjawisk. Pierwsze z nich to Jurij Gagarin który tam kiedyś był i odpoczywał. Łał!! Coś niesamowitego ;-) Próbowaliśmy znaleźć ten dom gdzie ów słynny odpoczynek miał miejsce ale okazuje się, że dom tak jak cały ZSRR rozpadł się i już nie istnieje. Druga ciekawostka to okoliczne czerwone skały. Coś pięknego. Czerwona skała i soczysta zieleń, widok wart trudów podróży. Niestety i stety my szliśmy dalej. Zjedliśmy jakiegoś snickersa i w drogę. Podążamy za rzeką, kierujemy się mapą sprzed 32 lat czyli z czasów gdy rodzice większości z Was czytających popalali papierosy za szkołą średnią i chodzili na pierwsze randki. Ale generalnie się zgadza, po prawej i lewej góry a środkiem płynie rzeka. Mijamy co jakiś czas polany z jurtami. Po paru godzinach jak jesteśmy już wyżej, mijamy co jakiś czas namiot pasterzy i ich krowy, konie, kozy. Wyżej robi się coraz puściej. Zaczyna się ściemniać. Według mapy powinniśmy już dojść do jeziora. Na szczęście nawinął się nam stary Kirgiz na koniu, który powiedział nam, że jezioro było ale jakieś piętnaście lat temu. Acha. Super. No to odbijamy od rzeki na lewo do lasu i tam aby nas za bardzo nie było widać stawiamy namiot. Nasz namiot, hm kupa śmiechu nadaje się na letnie noce nad jeziorem a nie w góry. No ale innego nie mamy. Problem też był z czystą wodą bo rzeka miała piaszczyste dno i niosła pełno mułu oraz ze znalezieniem równego miejsca pod namiot. Niestety czystej wody ani równego miejsca nie było. Za to było już prawie ciemno. No to namiot rozbity był pochyle a w zupie i herbacie pływało sporo piasku. Idziemy spać, zaczyna padać na szczęście szybko przestało. Problem był z tą pochyłością podłoża bo wraz ze śpiworami zjeżdżaliśmy w dół. No nic bywa i tak.
Rano pogoda w kratkę. Zwijamy namiot, robimy kaszkę na śniadanie. Przepakowaliśmy plecaki, część gratów wpychamy do mojego plecaka a co się nie zmieściło do worków na śmieci i ukrywamy to w lesie. Dobrze oznaczamy miejsce i robimy sporo fotek aby dało się je potem odnaleźć. Ruszamy w górę na lodowiec i popatrzeć na ów pięciotysięcznik. Droga najpierw doliną, potem w górę przez las ze sporą ilością skakania i przechodzenia po drzewach nad rzeką. Wychodzimy w wyższej części doliny. Widać lodowiec w oddali i naszą górę. Niestety jesteśmy po złej stronie rzeki. Więc zdecydowaliśmy przeskoczyć na drugą stronę bo tam łatwiej się idzie. Ja skacze pierwszy. Illiana nawet robi mi zdjęcie, nawet nie wiedziałem, że na długo zapamiętam ten skok. Ja i mój plecak, łącznie ze sto kilo wagi przelatujemy nad rzeką bo wziąłem niezły rozbieg i lądujemy na drugim brzegu. Tak jak już setki razy skakałem w górach. Niestety tym razem cała siła uderzenia przypadła na moją prawą piętę która jak na złość trafiła idealnie w kamień. Efekt wiadomy, boli jak cholera. Myślałem, że przejdzie ale zaczyna boleć coraz bardziej. Przeszedłem może 200m i stwierdziłem, że dalej nie dam rady. Illiana poszła sama, umówiliśmy się, że za godzinę ma być. Wróciła jak w zegarku. Moja noga nic tylko gorzej. Kość na pewno nie jest złamana bo nic nie puchnie, ale stąpać nie bardzo mogę. Wstawiłem stopę do rzeki co płynęła z lodowca, potem bandaż elastyczny aby ucisnąć i niestety trzeba o własnych siłach iść w dół. Na szczęście miałem kijki. Jakoś przez ten las przeszliśmy w dół, problemy zaczęły się jak musiałem doładować do plecaka te graty co zostawiliśmy w lesie. Nie było lekko tak schodzić 5 godzin w dół. Potem złapaliśmy samochód. Całe pięć godzin naszego zejścia lało jak z cebra. Z początku myśleliśmy aby rozbić namiot i czekać do następnego dnia ale stwierdziliśmy, że odpoczniemy w Karakol. Z przesiadkami i stopem dojechaliśmy do Karakol. Tam od razu udaliśmy się na ulicę Gagarina do niejakiego Walentina, właściciela firmy turystycznej JakTur. Zawsze jak jestem w Karakol śpię u niego. Jest to stary matacz i krętacz co by własną matkę sprzedał ale trzeba mu przyznać, że miejsce ma świetne i bardzo tanie a do tego jest człowiekiem który potrafi załatwić absolutnie wszystko. Oczywiście chciałem z nim pogadać w związku z moimi badaniami. Tego dnia go jednak nie było, był gdzieś w górach. Dostaliśmy pokój i w sumie tyle z tego dnia. Ja leżałem i kurowałem nogę. Następnego dnia poszliśmy zwiedzać miasto. Karakol, dawny Przewalsk to piękne miasto. Za Sojuza nie zdążyli tutaj za dużo "ulepszyć" i jest mało sowieckich bloków a większa część miasta to stare piękne XIX wieczne domy. Powłóczyliśmy się tak po mieście, potem jeszcze targ. Odwidzieliśmy też meczet co wygląda jak buddyjska świątynia .Mnie noga już bolała więc wróciłem, Illiana poszła jeszcze do zoo i gdzieś tam jeszcze. Wieczorem zjawił się, Walentin i oznajmił, że jedzie do doliny Altyn Arashan bo ma coś tam do załatwienia i jak chcemy możemy jechać z nim jego quadem i spać w jego chatce. Dwa razy nie musiał powtarzać. Spakowaliśmy plecaki i załadowaliśmy się. Szkoda, że tego nie widzieliście, trzy duże plecaki, nas troje na tym quadzie i jazda. W górach drogi oczywiście brak, tylko ludzie, konie, Walentin na quadzie oraz ruska terenówka jest w stanie tę "drogę" pokonać. Zrobiła się noc, a my skaczemy po kamieniach, po lewej skały po prawej urwisko i rzeka. Niesamowita jazda!! Na niebie więcej gwiazd niż kwiatów na łące, a w tle ośnieżone wierzchołki odbijają promienie księżyca. Załadowaliśmy się do chatki Walentina. Dolina Altyn Arashan znana jest z gorących naturalnych źródeł do których oczywiście poszliśmy na wieczorną kąpiel przed kolacją. Bomba! Potem kolacja. Zaczęły się nocne rozmowy, Walentinowi powiedziałem że zajmuje się turystyką w Kirgistanie. No to weszliśmy na temat, znalazła się miodowa wódka. Żeby oszczędzić Wam czytania o wszystkich lokalnych Issyk Kulskich i Karakolskich legendach, ukrytych skarbach, korupcji i innych takich powiem tylko, że skończyliśmy gadać, a raczej przerwaliśmy do następnego dnia o chyba drugiej rano.
Następnego dnia pogoda była ładna. Okazało się, że w dolinie było jeszcze dwoje amerykanów. Nie zrobili na nas jednak wrażenia nazbyt inteligentnych więc postaraliśmy się aby szli w góry przed nami sami. Mnie pięta nadal boli i nie za bardzo chodzić mogę, więc poszedłem zagadać z pasterzami aby mi pożyczyli konia. Illiana stwierdziła, że pójdzie na przełęcz aby zobaczyć jezioro Ala Kol. Ja już tam byłe dwa lata temu więc konno jadę kawałek jej trasą aby pokazać jej w która dolinę musi skręcić a potem sam ruszam w kierunku końca doliny Altyn Arashan aby na lodowiec może dojechać. Niezłą miałem przygodę przekraczając konno rzekę bo było głębiej niż ja myślałem i trochę nas rzeka zniosła ale było ok. Potem już pozwalałem koniowi myśleć, obydwoje lepiej na tym wyszliśmy. Do końca doliny nie dotarłem bo siodło było zrobione z drewna a kto jeździ konno wie co to znaczy ;-) Wróciłem, oddałem konia i czekałem na Illiane. Wróciła jakoś o czwartej po południu, nie udało jej się dojść do przełęczy. Było za dużo śniegu, schodziły lawiny, zawróciła. I dobrze. Niestety, widać, że moja noga nadal się nie nadaje do chodzenia stwierdzamy, że wracamy do Biszkeku na odpoczynek a potem albo na południe kraju do Dżalalabadu albo znowu w rejon Ala Archa zdobyć kolejne dwa czterotysięczniki. Do Karakol wróciliśmy okazją, łapiąc UAZ'a co przyjechał po amerykańców. Nie stanowili zbyt miłego towarzystwa ale przynajmniej zajechaliśmy za darmo. W Karakol śpimy znowu u Walentina i znowu do nocy dyskutujemy.
Kolejnego dnia, ruszamy do Czołpon Aty nad Issyk Kulem. Niestety Illiana uparła się, że chce spróbować tych dalekodystansowych marszrutek. No nic to spróbowaliśmy, mimo, że ja już mam tego próbowania dosyć. Upchani jak śledzie w puszcze. Doczłapaliśmy się do Czołpon Aty. Miasteczko to to główny kurort nad Issyk Kulem, nas zazwyczaj tłumy odstraszają tym razem na szczęście do sezonu daleko (oj byłem tam latem dwa razy i podziękuje) a nasz cel to przede wszystkim okoliczne wzgórza a konkretnie kamienie na nich z rysunkami naskalnymi z V w p.n.e. Ale najpierw jedzenie. Knajp pełno, więc szybko to załatwiliśmy. Potem rozpoczęliśmy marsz w górę. Ja marudziłem, że noga boli itd i jak na życzenie zatrzymał się samochód i miejscowy koleś podrzucił nas na okoliczne wzgórza. Miodzio. Widoki na jezioro i góry naokoło niego niesamowite! Następnie rozpoczęło się oglądanie okolicznych kamieni. Niestety kamieni jak to w górach jest sporo a tylko na niektórych są owe rysunki. Zagadaliśmy pasterza co woce pasł i nam pokazał gdzie szukać. Znaleźliśmy, na prawdę super sprawa. Zdjęcia dedykuje oczywiście doktorowi Rozwadowskiemu :-) Tak się złożyło, że akurat owe kamienie oglądało też dwoje Brazylijczyków wraz z przewodnikiem więc się przyłączyliśmy. Potem sobie pogadaliśmy z turystami z Brazylii którzy robili wielkie oczy, że my tak tutaj sami podróżujemy. Wow, ale z nas "bohaterzy" ja nie mogę. Zabraliśmy się z nimi w dół do miasta. Jadąc przez miasto gapiłem się na prawo a tam na chodniku mignęła mi nagle Barbara z Czech wraz z koleżanką co to miała ją odwiedzić. Świat jest mały. Wyskoczyliśmy z fury. Poczekaliśmy na nie. Okazało się, że też wracają do Biszkeku były tylko nad jeziorem. No to jest nas 4 to się zrzucimy na furę. Zostawiliśmy im plecaki i poszliśmy na plażę bo Illiana była pierwszy raz nad Issyk Kulem więc musiała zanurzyć rękę w wodzie. Ok, zaszliśmy nad wodę, zanurzyliśmy ręce, parę fotek i wracamy. Wytargowaliśmy samochód, i parę godzin później byliśmy już w Biszkeku. Dziewczyny po drodze wymyśliły jak wyleczyć moją stopę. Umówiliśmy się na następny dzień rano u Barbary.
Rano zaspaliśmy z Illiana do tego nie było gdzie kasy wymienić, ale w końcu mega zapchaną marszrutką dotarliśmy do Barbary. Okazało się, że jej koleżanka od czterech lat studiuje chińską medycynę i czeka mnie akupunktura. Bomba, no to mi wbiła parę igieł w stopę, łydkę i dłoń i słuchałem jak to energia przepływa. Generalnie to fajna sprawa, bo np stopa boli, szuka potem jakiegoś miejsca na dłoni, mówi, że teraz tutaj wbije igłę i ból z tych igieł na stopie przejdzie tutaj wiec zaboli a potem będzie ok. I faktycznie dokładnie tak, najpierw ukłucie ból jak cholera myślałem że wyjdę z siebie i stanę obok a po chwili luzik nic nie boli. Fajne to. No to tak poleżałem z tymi igłami dobra energia czy jak to się zwie poprzepływała przeze mnie i już. Noga nadal boli ale ma być niebawem lepiej. Zobaczymy. Potem byliśmy na targu, muzeum i takie tam. Wieczorem będziemy obmyślać plan na następne dni. Pewnie góry znowu, no w końcu moja stopa powinna za chwilkę być zdrowa.
pozdrawiam i do usłyszenia!

wtorek, 1 maja 2007

tak dla odmiany - znowu góry

Witam wszystkich!
Dziś właśnie wróciliśmy z pierwszego wyjścia w góry. Było naprawdę fajnie.
Zaczęliśmy w niedziele, najpierw trochę kombinowania aby dojechać do Ala Archa a potem dreptanko w górę. Plecak oczywiście wbijał w ziemię. Niby parę dni a 27kg na plecach. Kurtka, skarpety, koszulka i cala reszta ciuchów, menażki, gaz, palnik, szczoteczka do zębów itp. Kurcze jak się to wszystko pakuje to takie lekkie a razem jak się zbierze to unieść się nie da. Stara prawda jest taka, że jak nie dasz rady czegoś unieść to znaczy, że nie jest ci potrzebne. Prawda. Mi wszystko akurat z plecaka było potrzebne więc jakoś go dotargałem te ponad kilometr w górę. Illiana swój też. Droga jak to droga, słońce prażyło ostro, podchodzenie nigdy -niekończącą się moreną lodowca a potem wzdłuż rzeczki. Doszliśmy na miejsce czyli do schronu o którym już nie raz wspominałem czyli do Racka. Tym razem to ostatni raz w czasie tego pobytu tu jestem, ile można w to samo miejsce. Chciałem tylko Illianie pokazać tę dolinę. Zatem zaszliśmy, na deskach było wolne miejsce więc sie rozłożyliśmy. Potem obiadek. No i odpoczynek. Widoki zajebiste mówiąc w prost i nie poetycko. Ludzi mało, ale była jakaś ekipa ze szkoły przewodników górskich - akurat wspinali się w skale więc też parę razy ścianę przeszliśmy. Wieczorem jak zawsze, świeczki, na gazie cały czas woda się na herbatę gotuje bo przymrozek no i gitara oczywiście. Cholera lubię tę ruską szkołę alpinizmu, nie dość że chodzą szybciej niż ja biegać potrafię to w góry mogą iść bez jedzenia, wody, kurde nawet bez plecaka czy śpiwora ale nigdy bez gitary. Zatem cała brać się zebrała i było wesoło. Piękna pogoda była w nocy, chmury się przedzierały przez dolinę rozszarpywane przez okoliczne wierzchołki i księżyc w pełni. Bajka. Poszliśmy spać. Wiadomo, teraz jestem koleś mam puchowy śpiworek i ujemne temperatury nie straszne :) Co prawda niewygodnie jak cholera ale to drobiazg.
Następnego dnia pobudka o piątej. Za oknem jeszcze ciemno. Co chwilkę ktoś jęczy zakładając na siebie zimne ciuchy. Ja jako cwaniak wrzuciłem przed snem moje do śpiwora i były w miarę ciepłe. Temperatura powietrza na pewno poniżej zera. Zjedliśmy jakieś niedobre śniadanie i ruszamy. Dziś razem z paroma uczestnikami szkoły przewodników atakujemy Pik Uczitjela 4550m n.p.n. Mówcie co chcecie ale to cholernie wysoko. Pogoda kiepska. Pochmurno i wieje. Najpierw godzinne ostre podejście ostrym rumowiskiem. Potem dwugodzinny, ciężki marsz zboczem - rumowiskiem i skałami. Wiało jak cholera, tak jakby pociąg towarowy po nas przejeżdżał. Ale twardo szliśmy. W głowie huczało, oddech nie dał się prawie złapać i takie inne tam jak to na wysokości. Doszliśmy do skał zwanych "Uszy Zająca" bo tak jakoś śmiesznie wyglądają. Nam do śmiechu nie było. Siedzieliśmy na 4200m wiało, huczało i zimno niesamowicie. Jeden chłopak poczuł się naprawdę źle, na tyle że nie chciał iść dalej i powiedział, że poczeka. Dostał dwie puchowe kurtki i trochę czekolady oraz tabletki i tak został. My ruszyliśmy do ataku na sam wierzchołek. Po paru minutach Illiana stanęła i stwierdziła, że zaraz będzie wymiotować, że w głowie jej się kręci i że dalej nie idzie. Dała mi aparat i powiedziała, żebym szedł sam, ona wraca na Zajęcze Uszy i tam poczeka. Jednak po jakiś paru minutach zaczęła znowu podchodzić. Poczekaliśmy na nią i dalej razem na grań doszliśmy a stamtąd już tylko parę minut i szczyt. Po drodze widoki piękne, co prawda chmury zasłaniały większość wierzchołków ale i tak super. Na około lód, przepaście no i ta wysokość. Kurde ponad cztery i pół kilometra w głąb atmosfery. Radocha na wierzchołku jak małe dzieci w piaskownicy. wszyscy zapomnieli, że jeszcze parę minut temu nie mogli złapać oddechu. A tak swoją drogą to niezły marsz zrobiliśmy, bo dzień wcześniej wyszliśmy z wysokości 2100m i weszliśmy na 3200 i następnego dnia na 4550m. To tak jakby z nad morza na Rysy w dwa dni w sensie wysokości. No to moje i tak nieźle przerośnięte ego jeszcze bardziej urosło :-p
Marsz w dół to potężny wysiłek - wiatr, do tego śnieg, zimno, zmęczenie i cała reszta. Zabraliśmy tego biedaka co nie wlazł na szczyt z nami i zeszliśmy do Racka. Eh fajny dzień. Wieczorem kolacyjka, gitara czyli to samo co ostatnio. A zanim nadszedł wieczór pogadaliśmy z alpinistami co też pracują latem jako przewodnicy górscy - historie mieli takie że padaliśmy ze śmiechu. Niesamowici ludzie.
Następnego dnia, czyli dziś pospaliśmy. Jak na złość pogoda bajka. Lampa, jak latem nad morzem (no ok nie nad Bałtykiem). No nic słonko świeci trzeba coś zrobić. Okazało się że rano w w rejon Piku Korony poszedł jeden z alpinistów (swoją drogą zdobywca Everestu i Makalu). No to stwierdziliśmy, że pójdziemy jego śladami. Najpierw podejście moreną boczną ze wspaniałymi widokami z boku na lodospad i szczeliny a potem weszliśmy do wspaniałej, zalanej lodem i zasypanej śniegiem doliny. Naprawdę, Nobel dla tego kto wymyślił okulary przeciwsłoneczne i krem z filtrem! No co tu pisać, widok na około bajka, jak z pocztówki albo filmów na Discovery albo National Geographic. Poszliśmy trochę po lodowcu połazić, ale bez przesady - zbliżało się południe i chodzenie po lodowcu o tym czasie to bardzo kiepski pomysł chyba, że się komuś na tym świecie nie podoba. Nam się podoba więc zawróciliśmy. Obiadek w postaci jednego batonika czekoladowego, wszystkie graty plus śmieci załadowaliśmy do plecaków i rozpoczęło się schodzenie. Nic wielce ciekawego. Po drodze pogadaliśmy z panią z hospitality club która okazało się, że znam przez internet. Ona tak też zajmuje się turystyką więc oprócz szefa tej całej szkoły alpinistów z nią też jestem ustawiony na wywiad to moich badań naukowych.
Po powrocie do miasta zrobiliśmy sobie pyszne jedzonko, zimna coca-cola. Relaks. A teraz planujemy co następne. Bez wątpienia jak tylko wymyślimy to się dowiecie jako pierwsi :-)
do usłyszenia!

czwartek, 26 kwietnia 2007

Illiana dojechała


Wiec jest teraz około 4 rano, jakąś godzinkę temu wróciliśmy z lotniska, przyleciała do mnie Illiana z Bułgarii, stara znajoma jeszcze z Ałtaju. Wybieramy się razem w góry i tyle na dziś bo oczy się mi same już zamykają.
dobranoc

niedziela, 22 kwietnia 2007

i znowu w górach



cześć

Zacznę może tak, ja tutaj nadal studiuje i nadal robie moje badania i to intensywnie tylko już o tym nie pisze bo ile można. Chociaż w ostatni czwartek przyszedłem na uczelnie a tam na dwóch przedmiotach akurat jakieś sprawdziany zaliczeniowe na koniec. Jaja jak zawsze bo wszyscy spisywali ze wszystkiego i konsultowali się ze wszystkimi. Ja też :-) Na koniec sie wkurzyłem na sprawdzianie z historii dyplomacji bo były pytania otwarte i coś tam o starożytnej Grecji i już mi się nie chciało tego pisać dałem kartkę kolesiowi obok i powiedziałem aby mi napisał z parę zdań bo miał na tym zeszyt otwarty. Ciekawe czy zdam :-]
W piątek załatwiałem wizę tranzytową do Kazachstanu i trochę mi czasu na tym zeszło a wieczorem przyjechali do mnie Tomek i Asia, oboje z Polski a pracują w Ałma Acie. Asia to ta sama co w Chinach razem byliśmy. Strzeliliśmy sobie w nocy po piwku i spać. Następnego dnia z rana pojechaliśmy do Ala Archa a stamtąd znaną mi już trasą podchodziliśmy na Racka. Podejście zajęło nam 5,5h Sporo ale się nie śpieszyliśmy. No ale w końcu wdreptaliśmy na te ponad trzy tysiące. Okazało się, że chatka stoi pusta. Miodzio. Pogoda śliczna widoki piękne. Zrobiliśmy jedzonko, wyszło nawet zjadliwe. Ja stwierdziłem że zjem parę budyni które mam jeszcze z Kaukazu zeszłego lata. Niestety data ważności minęła dawno i było to nie do przełknięcia. Po cholerę ja to targałem taki hektar! No nic. W związku z tym, że Asie przedtem widziałem raz w życiu a Tomka tyle co poznałem to różnych tematów nam nie brakowało. Zrobiło się szybko zimno, więc siedzieliśmy w kuchni non stop gotując sobie herbatkę dla ogrzania. Wtedy gdzieś przebiegła mała myszka. A może nawet dwie. Niby nic. Potem na deskach rozwinęliśmy jedyną folię izolującą jaką mieliśmy, tak w poprzek aby każdy miał na niej chociaż plecy. Gdy zrobiło się ciemno położyliśmy się spać. Wejście dało się we znaki. Ja tym razem noc przespałem prawie komfortowo, bo miałem wreszcie śpiworek puchowy i cieplutko jak w letnią noc. No niestety deski nie równe i budziłem się co jakąś godzinę. Zresztą nie tylko ja. Rano wygrzebałem sie ze śpiworka i włączyłem butlę z gazem aby zagrzać herbatkę. Wtedy Tomek dokonał przerażającego odkrycia. Nasze trzy lepioszki które zostawiliśmy sobie na śniadanko były całe ponadgryzane. To ta myszka albo dwie co nam wczoraj przebiegły. Cholera, nasze śniadanie do wyrzucenia. No i zamiast pieczywa były zupki z proszku. Asia stwierdziła że jest za zimno i ona zostaje w śpiworze. Ja z Tomkiem poszedłem na lodowiec. Było pięknie, akurat wschód słońca był. No niestety nie mieliśmy ze sobą żadnego sprzętu i już pierwsza szczelina okazała się przeszkodą nie do przejścia. A że wchodziliśmy na lodospad to szczelin i sterczących potężnych seraków było pełno. No nic, było trzeba wracać. Śpieszyliśmy się bo Asia i Tomek jeszcze dziś do Kazachstanu jechali a jutro do pracy. No to zeszliśmy do Racka, śniadanko i na dół. Po drodze jak już byliśmy prawie u końca doliny strzeliliśmy sobie jedyną grupową fotkę (no wiem, trochę mali jesteśmy na niej :-). Potem na dworzec, oni do Kazachstanu a ja do mieszkania. Kupiłem sobie malinowe pierogi na obiad które w połowie były malinowe a w połowie wiśniowe. A co tam. Tu już nic mnie nie dziwi.

czwartek, 19 kwietnia 2007

Wieczorne wieści

Siedzę sobie na wyrku i czytam co tam w świecie, wkurzam się nad spadkami akcji na GPW a tu nagle z centrum które znajduje się nieopodal mnie dochodzą hałasy, strzały i rozbłyski. Okazało się, że milicja (i wojsko wg niektórych źródeł) zabrały się za rozpędzanie demonstracji. Użyli gazu, granatów rozbłyskowych no pałek zapewne. Tyle co wiem z radia i netu. W mieście z tego co widzę za oknem i z tego co mówią spokój już. Karetki przestały jeździć teraz pojawiają się informacje kto czemu co i dlaczego, no i oczywiście wzajemne obwinianie się opozycji i prezydenta. Podobno zablokowali drogę do Osz. Po północy lokalnego czasu ma wystąpić premier. Poniżej info. z lokalnej strony informacyjnej:

Милиция в столице Кыргызстана применила против митингующих слезоточивый газ. Есть пострадавшие. По крайней мере, один человек лежит на газоне перед оградой Дома правительства. Милиция оттесняет митингующих с площади Ала-Тоо в сторону улицы Абдрахманова (Советская). Сейчас сотрудники правоохранительных органов остановились рядом с памятником Независимости и выстроились в шеренги.

A ja i tak czekam na wyprawę w góry w weekend :-)


środa, 18 kwietnia 2007

krótko

hej,

dziś króciutko, bo widzę, że tylko nielicznym udało się przejść przez opowieść z Chin. Zatem w Biszkeku zagościło już praktycznie lato, ciepło, zielono, przyjemnie. Niefajnie jest tylko jak przychodzi wiosenna burza tak jak wczoraj, a człowiek jest w mieście. Trochę deszczu a wszystkie setki milionów dziur w chodnikach i drogach zamieniają się w jeziora. Przejście takiego toru przeszkód i to jeszcze w całkowitych ciemnościach bo ciężko w Biszkeku trafić na jakąś lampę to nie lada sztuka. Zrobiło się ciepło to zaczęły się demonstracje. Już ponad tydzień siedzą i demonstrują. Czasami się trochę pobiją, klikając tu możesz zobaczyć foty. Generalnie jednak jest spokojnie. Dziś byłem w jednym prywatnym gest housie bo spala tam Karolina i jej dwójka znajomych z Polski którzy przywieźli mi bilet powrotny. Okazało się oczywiście że znam właściciela z gór. No to przeprowadziłem na nich moje badania turystyczne i jestem już w mieszkaniu. Musze jeszcze skoczyć do biura lotniczego sprawdzić połączenia do Istambulu bo Illiana, stara znajoma jeszcze z Ałtaju, chce wpaść do mnie w góry. A potem idę spać bo łeb mi pęka, nie wiem czy ciśnienie czy co ale źle się czuje.

sobota, 14 kwietnia 2007

o Chinach słów kilka

Cześć!

Eh, dawno nie pisałem nic, ale jak wiecie nie mam Internetu i nie wiem czy mieć będę, no i byłem w Chinach dni parę. I o tych Chinach Wam właśnie w paru zdaniach opowiem.

Może tak – wyjazd trwał od niedzieli do prawie soboty bo w Biszkeku wylądowaliśmy w piątek o północy. My – czyli kto jechał. Było nas troje: ja, Karolina i Asia. Co do dziewczyn to obie są teraz w Ałma-Acie, praca w ambasadzie, badania naukowe. Tak w największym skrócie. Tyle, że ich staż w tym zakątku świata nie jest liczony jak mój w miesiącach tylko latach. Dlatego pełen respekt, chylę czoła.

Wyjazd do Chin

Rzecz rozpoczyna się w niedzielę rano. Była to niedziela wielkanocna więc z rana wybrałem się do kościoła. Po mszy rozmawiałem z jednym chłopakiem który był kiedyś w Polsce na studiach, rozmowa miała miejsce po polsku. Już się żegnaliśmy gdy podszedł pan, na oko lat pięćdziesiąt kilka i zagadał do nas po polsku. Okazało się, że też Polak. Pracuje na wysokim stanowisku w ONZ. Był ciekaw czy ja to ten Polak co się ubiegał o staż w ONZ w Kirgistanie. Powiedziałem, że to nie ja ale zaraz go wypytałem jak na taki staż można się dostać. Zatem jeśli czytają to jacyś wschodoznawcy i ktoś z Was chciałby wybrać się na praktykę w ONZ w Biszkeku to dajcie znać dam Wam namiary. Pan Roman, bo tak ma na imię zaproponował że mogę zabrać się z nim do miasta (bo kościół znajduje się na obrzeżach). Powiedziałem, że z chęcią. Wychodzę na ulicę a tam stoi potężna terenowa Toyota na dyplomatycznych numerach, z wielkim napisem UN. Nieźle. Taką furą jeszcze nie jeździłem. Ok., wróciłem do mieszkania, upchałem resztę gratów do plecaka i czekałem aż z Kazachstanu przyjadą dziewczyny. Niestety śniadanie wielkanocne z babciami im się przedłużało i w Biszkeku były dopiero o 17. To strasznie późno biorąc pod uwagę, że z Biszkeku do Narynu jedzie się około 5 godzin. Wpadły szybko do mnie do mieszkania zostawić część bagaży, szybko do taksówki i na dworzec bo czekała na nas marszruta. Na dworcu szybka wymiana kasy i nagle okazuje się, że za dosłownie kilka złotych więcej możemy jechać samochodem bo ktoś właśnie jedzie do Narynu. No to się skusiliśmy. Jechało nas pięcioro łącznie. Kierowca był nieźle zakręcony, i oczywiście lokalne disco grało na maksa. Sama droga była ciekawa. My z tyłu aby rozmawiać musieliśmy prawie krzyczeć do siebie. Potem zaczęło się ściemniać. W Kirgistanie wygląda na to, że jazda na włączonych światłach to obciach. Zatem robi się prawie mrok a ludzie jadą co najwyżej na światłach postojowych. Gdy zrobi się już ciemno, ale tak naprawdę ciemno to włączają światła i tu oczywiście ze skrajności w skrajność – od razu włączają długie i na nich jadą. Każdy z Was wie że nie jest zbyt fajnie mijać się z drugim samochodem jadącym na długich bo nic nie widać. Tutaj chyba każdy wychodzi z założenia, że to ten z przeciwka powinien wyłączyć długie jako pierwszy. Efekt jest wiadomy. Nasz kierowca też jechał jak wariat, noc, 100km/h po górach nieoświetloną bez asfaltową drogą i to jeszcze mimo że noc to prowadził w okularach przeciw słonecznych. Oczywiście taka jazda szybko spowodowała awarie. Zagrzała się woda w chłodnicy, okazało się też, że chłodnica cieknie. Tak więc co jakiś czas po ciemku szukaliśmy rzeczki i dopełnialiśmy zbiorniczek. Doczłapaliśmy się do Narynu, znaleźliśmy nocleg i szybko poszliśmy spać.

Następny dzień, poniedziałek 9 kwietnia. Wstaliśmy o jakoś po 5 rano. Mieliśmy umówiony samochód do przełęczy. Do Chin jedzie się trasą przez przełęcz Torugart do Kaszgaru. Przełęcz ta poza wysokością (3752m n.p.m.) ma inną „atrakcję”. Lonely Planet opisuje ją tak: „Torugart is one of Asia’s most unpredictable border post with reliable information scare, many decisions taken seemingly at random, and closures unexpectedly by one side or the other for holidays, road repair snow or haven knows what else. Nobody (even the ambassador) knows the score for sure.” Czyli mówiąc w skrócie przekraczanie granicy jest skomplikowane i nigdy nie wiadomo czy się uda. Nie można na tę granicę dojechać i po prostu ją przejść. Trzeba dogadać się z firmą kirgiską oraz chińską. Firma z Kirgistanu dowozi do linii granicznej a z drugiej strony podjeżdża samochód z Chin i dopiero wtedy można przejść na drugą stronę. Wydaje się nawet proste, pojawia się nawet pytanie po cholerę te firmy i cuda, można dojechać z byle kim do granicy, przejść odcinek ziemi niczyjej z buta i z drugiej strony wsiąść do jakiegoś chińskiego samochodu. Proste? No proste tyle, że nierealne. Zaraz Wam opowiem jak to wygląda w praktyce.

Tak więc wstaliśmy rano, nie było nawet czasu na śniadanie. Zwinęliśmy nasze rzeczy do plecaków a na dworze gdy słońce wstawało czekał na nas już kierowca z samochodem. Kierowca miał specjalne papiery zezwalające mu dojechać na przełęcz, paszport mimo że nie opuszczał terytorium Kirgistanu oraz specjalne papiery dla nas od firmy kirgiskiej i chińskiej potwierdzające, że my to my i zezwalające na przejazd granicy. Ruszyliśmy. Trasa bardzo długa, asfaltu brak, droga szutrowa, kamienista. Wszędzie niewyobrażalne ilości kurzu i piasku. Byliśmy chyba jedynym samochodem osobowym, tak to tylko potężne szesnasto tonowe ciężarówki z Chin. Taka ciężarówka jadąc taką drogą podrzuca takie ilości kurzu, że wyprzedzenie jej to Nielada sztuka. Z początku mijaliśmy jeszcze jakieś wioski, pasące się konie, owce, potem było jeszcze parę rozpadających się domków, śpiących pasterzy, i setki świstaków. Wyżej były już tylko suche, niczym nie porośnięte, martwe góry. Jakimś cudem w tym pustkowiu spotykaliśmy cały czas pełno świstaków. I zaczęło się z granicą. Przekraczałem wiele granic w życiu, w górach, lasach, na pustyniach, na wschodzie i zachodzie tego świata ale takiego czegoś jeszcze w życiu nie widziałem. Więc najpierw dojechaliśmy do posterunku kirgiskiego. Parę domków, i dwóch młodych żołnierzy z kałaszami. Droga zamknięta szlabanem. Zabrali paszporty, pozwolenia na przejazd. Popatrzyli coś tam, pogadali z kierowcą. Ok. możemy jechać. To była kontrola zezwalająca na wjazd w strefę przygraniczną. Ktoś kto by jechał bez biura podróży już by odpadł na tym etapie. Gdyby jednak udało mu się jakoś przejechać tę kontrolę, po około 60 kilometrach, czyli 1,5 godziny jazdy jest właściwa granica. Dojechaliśmy. Na około piękne góry i wielkie jezioro u ich podstawy. Droga zagrodzona bramą z drutu kolczastego, na około podwójne zasieki z drutu kolczastego, na wieżyczce i przy bramie kręcą się uzbrojeni żołnierze. Skierowali nas na boczny tor. Najpierw oględziny samochodu a potem z paszportami musieliśmy iść do środka budynku. Tam wypełnialiśmy deklaracje celną nikt tak na prawdę nie wie po cholerę. Potem do pomieszczenia gdzie sprawdzano nasze paszporty i dokumenty zaświadczające, że po chińskiej stronie granicy będzie na nas czekał samochód. Tak więc ktoś kto by dotarł tutaj sam bez firmy na pewno by nie przeszedł. My dostaliśmy po pieczątce w paszport i ruszyliśmy dalej. Kolejnych parę kilometrów i wjechaliśmy na przełęcz. I tam przebiega właściwa granica, cieniutka linia wytyczona przez ludzi gdzieś po środku tych olbrzymich gór, oddzielająca pustkowia Kirgistanu od pustkowi Chin. Wszystko odgrodzone zasiekami z drutów kolczastych. Świstaki pewnie mają niezły ubaw z tej naszej ludzkiej głupoty. Zatem dojechaliśmy do tej cienkiej linii oddzielającej dwa państwa. Stały dwa słupki a po chińskiej stronie parę małych budek. Niestety po chińskiej stronie nie stał samochód który miał tam na nas czekać. No to zatrzymaliśmy się jakieś 5 metrów od linii granicznej i tak staliśmy w samochodzie czekając aż ktoś po chińskiej stronie się pojawi po nas. No i czekaliśmy pięć minut, dziesięć, piętnaście, pięćdziesiąt, godzinę, dwie… Już nas cholera brała. Już widzieliśmy jak wracamy do Narynu i nici z Chin. Dziewczyny poszły rozmawiać z chińskim żołnierzem. Mówiły do niego a on stał tak jakby one były tylko powietrzem. Ale przyszedł jakiś oficer. Z nim dało się pogadać. Zadzwonił na przejście graniczne które znajduje się kilka kilometrów dalej po chińskiej stronie, mówi, że naszego samochodu nie ma. Zapytaliśmy się czy ten koleś z Kirgistanu może nas dowieść te parę kilometrów do przejścia granicznego. Nie, nie może bo to już terytorium Chin a do Chin nie można wjechać samochodem o numerach innych niż chińskie. Nie wolno nam przekroczyć tej cienkiej linii i koniec. Na nasze szczęście po dwóch i pół godziny marznięcia (na 3752m jest dosyć chłodno) po chińskiej stronie pojawił się nasz samochód. Mieli dokumenty potwierdzające, że mają nas zabrać. Zezwolono nam przejść na stronę chińską. Okazało się, że na przejściu granicznym trwała jakaś narada kierownictwa i nie przepuszczali nikogo. Zatem załadowaliśmy się do samochodu chińskiego i jedziemy. Parę kilometrów w dół i jest przejście graniczne. No to z samochodu, razem z plecakami to oddzielnego budynku. Tam wertują nasze paszporty, przeszukują plecaki, sprawdzają co wieziemy, potem jak na lotnisku sprawdzają nas wykrywaczem metalu. Musieliśmy wyjąć i pokazać wszystkie książki jakie wwoziliśmy. I to właśnie książki wzbudzały największe zainteresowanie. Dlaczego? Pamiętajcie, że my byliśmy w trochę innych Chinach niż te gdzie jeżdżą wycieczki typu Pekin, Wielki Mur, i wschodnie wybrzeże. Prowincja Xinjiang to zupełnie inny świat. Tak naprawdę to można ten rejon Chin nazwać Ujgurystan gdyż Ujgurzy stanowią tam większość mieszkańców. Większość napisów jest po arabsku a nie po chińsku, na ulicy większość ludzi ma rysy tureckie (Ujgurzy to lud turecki) a nie chińskie. Dominująca religia to islam. Ale wróćmy do naszego przekraczania granicy. Więc przejrzeli wszystko co mamy a także samochód, obejrzeli nasze wizy i pozwolenia i pozwolili jechać dalej. To była tylko pierwsza kontrola. Potem jechaliśmy pustkowiami wyglądającymi jak zapomniane przez Boga i ludzi. Widoki piękne, suche olbrzymie góry, pełno kurzu i gorąco, co jakiś czas wioski z rozwalających się na kawałki lepianek. Po drodze zatrzymaliśmy się w jednej takiej wiosce bo chcieliśmy kupić coś do jedzenia. W sklepiku zasyfionym jak jakaś pijacka melina można było kupić tylko wódkę, chińską tandetę i trampki. No to jesteśmy w Chinach. Udało nam się jakoś dostać trochę jakiś niedobrych ciasteczek. Ruszyliśmy dalej. Po jakiś stu kilometrach dojechaliśmy do granicy. I znowu plecaki z samochodu i do wielkiego budynku. Tam najpierw jakąś tajemniczą maszyną badają temperaturę naszego ciała czy nie jesteśmy chorzy, potem wypełniamy różne papierki, następnie wielce poważny żołnierz sprawdzał nasze paszporty, i wreszcie dostaliśmy pieczątkę. Udało nam się też wytłumaczyć aby nie dawali pieczątki Karolinie na pustą stronę bo została jej tylko jedna. Potem kolejny jakiś oficer pytał nas co mamy w plecakach no i jakie książki przewozimy. Co do zawartości plecaków to uwierzył na słowo a książki chciał obejrzeć. Okazało się, że nie wwozimy żadnych książek i materiałów wywrotowych więc wreszcie przeszliśmy granicę. Nie wiem czy komuś udało się kiedyś przejechać przez to wszystko na własną rękę, ale między pierwszym posterunkiem w Kirgistanie a ostatnim w Chinach jest jakieś sto parę kilometrów. Jak ktoś kiedyś to zrobi to dajcie mi znać. A tak w ogóle to jesteśmy pierwszymi turystami którzy przejechali tę trasę i przekroczyli granicę w 2007 roku. Fajnie. Ok., wreszcie w Chinach!! Jechaliśmy jeszcze czas jakiś pustkowiami ale powoli zaczęły pojawiać się wioski, pełno ludzi na rowerach i motorach, pola ryżowe, lepsza droga. Dotarliśmy do Kaszgaru. Załatwiliśmy tani nocleg w hotelu który akurat był remontowany. Wszystkie piętra poza naszym najwyższym były akurat całkowicie rozpieprzone. Prysznic, trochę odpoczynku i poszliśmy do miasta się najeść. Wylądowaliśmy w najbliższej knajpce. Jedzenie trafiło się nam nawet smaczne, trochę problemów było z pałeczkami, zwłaszcza u Asia która ma własną technikę jedzenia pałeczkami. Do tego piwko, trzeba w końcu wypić za pierwszy dzień na kitajskiej ziemi. Po kolacji, mimo zmęczenia poszliśmy na miasto. Coś niesamowitego, zupełnie inny świat. Eksplozja kolorów, odgłosów, zapachów, smaków i obrazów dotychczas nie widzianych. Ulica zatłoczona, pełno knajpek i stoisk ze wszystkim. Niestety nigdzie nie sprzedawali smażonych psów, w ogóle psów w jakiejkolwiek postaci. Zrobiliśmy taki mały spacer, rzuciliśmy okiem na nocny market, plac przed głównym meczetem a także stare miasto. W drodze powrotnej kupiliśmy po piwku i do hotelu. Piwko, prysznic i spać. Przed snem wysłuchałem (tak jak podczas całej drogi) bardzo ciekawych opowieści z życia w Ałma-Acie oraz historii o naszej ambasadzie, jak praca naszej placówki wygląda od wewnątrz.

Następnego dnia, wtorek 10 kwietnia, wybraliśmy się na zwiedzanie Kaszgaru. Tak jak już pisałem miasto jest bardziej ujgurskie niż chińskie. Najpierw ruszyliśmy znaną nam już uliczką w stronę starego miasta. Po drodze obfotografowaliśmy (no, przede wszystkim Karolina) chyba wszystko co się dało. Dziadków spacerujących, kobiety całkowicie pozakrywane, ciekawe domki, wiszące na ulicy mięso, sklepy ze starociami, dywanami, stoiska z owocami, knajpki, rowery, motory no i ludzi. Stwierdziliśmy, że trzeba coś zjeść. Trafiliśmy do całkiem fajnej knajpki. Oczywiście menu po chińsku i ujgursku (zapis alfabetem arabskim). Na szczęście Karolina zna trochę ujgurski, i te arabskie robaczki też potrafi czytać. No to udało się nam jakoś poznać nazwy potraw ale i tak nie wiedzieliśmy często co to jest. No to zamawialiśmy tak trochę po omacku, i potem była kupa śmiechu kto co dostał. Pierwszego dnia wygrałem chyba ja a raczej moja słynna sałatka owocowa. Nie tylko to jak wyglądała ale jak była przygotowywana. Chyba ze cztery osoby doradzały biedakowi co to wszystko kroił co i jak ma wyglądać. Efekt był zajefajny. Trochę ciężko było to jeść pałeczkami ale generalnie super. Po obiadku wybraliśmy się na dworzec autobusowy. Zapadła decyzja, że jedziemy 500km na wschód do Hotanu. Poszliśmy kupić bilety na nocny autobus z miejscami leżącymi. Dogadanie się oczywiście nie było proste ale udało się. Dziewczyny jakoś to załatwiły bo mój chiński i ujgurski jest dosyć słaby :-) Potem wzięliśmy taksę i wróciliśmy do hotelu. Było trzeba się wyprowadzić z pokoju. Zostawiliśmy bagaże w recepcji i poszliśmy dalej oglądać te wszystkie cuda nas otaczające. Spacer po starym mieście był fantastyczny. Domki z gliny, bród i smród ale naprawdę fajnie. Każda uliczka to inna specjalizacja, na tej kowale, na tamtej przyprawy, za rogiem ciuchy i materiały ulicę dalej wszystko co z drewna da się zrobić itd. Chodziliśmy tak od ulicy do ulicy podziwiając co tam produkują i sprzedają, zwłaszcza sklepy z przyprawami: węże, żółwie, jaszczurki suszone, skóra z jeża, rozgwiazdy, żaby i tysiąc innych cudów których nazw nie znam a razem z nimi dobrze znane nam szafran, herbata, róże suszone itp. Po ulicach biegały wielce zainteresowane nami dzieci, chętnie pozowały do zdjęć. Wielce zainteresowani nami, ok. nie nami a dziewczynami byli miejscowi panowie. Na mnie się nie gapili, ale od Asi i Karoliny oczy oderwać nie mogli. Kupa śmiechu z tym wszystkim była. I tak błądząc sobie bo starym mieście wyszliśmy na plac. A na placu stał, no i za pewne nadal stoi, ogromny pomnik Mao. Zrobiliśmy parę fotek wodzowi i poszliśmy odpocząć do pobliskiego parku. Herbatka, piwko i coca-cola. Tak sobie siedzieliśmy obserwując lokalnych ludzi, karuzelę z czołgami dla dzieci, stoły bilardowe i kurę krającą na gitarze – koniec końców nic nie zagrała. Następnie bocznymi uliczkami udaliśmy się pod główny meczet. Okazało się jednak, że wstęp kosztuje i to słono. Zatem wysłaliśmy do środka Karolinę jako naszego delegata z zadaniem zrobienia zdjęć a ja wraz z Asią kupiliśmy sobie lody i usiedliśmy przed meczetem. Karolina opowiedziała nam co straciliśmy, potem znowu udaliśmy się na jedzonko a że powoli zbliżała się 19 to poszliśmy po nasze bagaże. Z hotelu na dworzec autobusowy. Znaleźliśmy nasz autobus bez problemu. Gorzej było z ustaleniem gdzie śpimy. Dziewczyny miały miejsca z przodu na górze ja z tyłu autobusu na dole. Łóżka były zaprojektowane na Chińczyków a że Chińczycy ogromni nie są to ja stanąłem przed sporym wyzwaniem. Jak się na takim czymś wyspać. Przede mną i za mną ktoś leży z prawej okno a z lewej korytarz. Nie ma gdzie nóg wywalić, podkurczyć też nie bardzo się da. Średnio fajnie. Towarzystwo na około dawno nie widziało prysznica a do tego kolesie nade mną jeszcze sobie fajeczkę zapalili. W telewizorze puścili nam lokalną wersję Predatora. Nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać. Na szczęście miałem mój mp3 player i włączyłem sobie muzyczkę. Jakoś tę noc przespałem budząc się co jakiś czas. Autobus mimo, że wyjechał z prawie godzinnym opóźnieniem na miejsce dotarł prawie przed czasem. Trasa zajęła dziesięć godzin.

Środa 11 kwietnia. Dojechaliśmy z rana do Hotan. Miasto położone jest na południowych krańcach pustyni Takla Makan. Dalej na południe są Indie i Tybet. No i zaczynają się góry. Więc miasto jest położone w takim, nie łatwym do życia zakątku świata. Słynie z produkcji jedwabiu i właśnie w tym celu przybyliśmy do miasta.
Rano gdy wysiedliśmy z autobusu wszystko było jeszcze pozamykane. Rozłożyliśmy się w holu na ławce. Dziewczyny poszły do ubikacji która de facto była męsko damska. Ja szedłem po nich, ale ich miny dały mi do zrozumienia co mnie czeka. Nie będę tego opisywał. Potem dostałem od chusteczkę odświeżającą i wodę w spreju od Asi. Ta woda w spreju to fajny bajer. W końcu otworzyli przechowywanie bagażu, zostawiliśmy plecaki, następnie kupiliśmy bilety powrotne na wieczór. Ruszyliśmy w miasto. Od razu jak wyszliśmy na ulicę wszyscy zaczęli się na nas gapić. Ok., wlewam sobie jak zawsze, wszyscy zaczęli się gapić na Asie i Karolinę. Po drodze, jakiś stary dziadek robił jedzonko na ulicy. No to zaszliśmy do jego knajpki na manty i jakieś warzywka w cieście. Było bardzo smaczne. Dziewczyny wczoraj wypiły jakieś dziwne mleczko o smaku granatu i dziś musiały często szukać ubikacji. Oj, publiczne ubikacje w Chinach to naprawdę hardcore. W tym miejscu osoby wrażliwe proszę o przeskoczenie paru linijek tego tekstu. Więc, „najlepsze” ubikacje to te gdzie przez toaletę biegnie długi spadzisty rowek, a w nim płynie woda i wiadomo co. Zatem jeśli człowiek ukucnie w „kabinie” nad takim rowkiem gdzieś na jego środkowym biegu to pod nim przepływa wszystko to co opuściło organizm osób znajdujących się w wyższej części owego rowku. Niezbyt fajne to ale jak już opisuje to wszystko. Odwiedziliśmy po jedzeniu taką ubikację, syf jak cholera a na około jeszcze targ z kurczakami. Porobiliśmy trochę zdjęć nosicielom ptasiej grypy i ruszyliśmy w kierunku starego miasta. Ale ruszyliśmy nie byle jak! W Hotanie jest bardzo dużo riksz. Generalnie po mieście porusza się albo pieszo, albo taksówką albo rikszą lub też motorem – taksówką. My wybieraliśmy riksze. Siadało się na takiej
przyczepce i jazda! Generalnie riksze waliły kiczem więc bardzo nam się podobało. Zajechaliśmy na poranny targ, opędziwszy się od wszelkich super okazji ruszyliśmy uliczkami starego miasta. Wygląda to jak jakieś wioski w Tadżykistanie które widziałem w Gótnobadachszańskim Okręgu Autonomicznym w górach Pamir. Lepianki z gliny, potem dalej już domki z cegły. Na około syf jak cholera. My oczywiście wzbudzaliśmy sensację. Co tu dużo pisać, wszystko bardzo ciekawe, non stop coś pstrykaliśmy. Cmentarz, domy, ludzi. Potem, wyszliśmy ze starego miasta, złapaliśmy rikszę to głównej ulicy a tam taksówkę aż za miasto do jakiejś wioski gdzie jest fabryka jedwabiu. Obejrzeliśmy cały proces produkcji jedwabiu z jedwabników. Najpierw biedne larwy wraz z kokonami wrzucane są do gotującej się wody, kokony się rozpadają, nici zwija się na kołowrotek. Oglądaliśmy jak to robią. Zresztą „fabryka” to wielkie słowo, była to taka wiejska manufaktura. Poszliśmy popatrzeć jak tkają, farbują. Coś niesamowitego. Poszliśmy też do ich sklepiku, no bo jak fabryka jedwabiu i to w Chinach to musi być tanio. A gdzie tam! Ceny jak w Kazachstanie, tak orzekły dziewczyny i stwierdziły że zdzierstwo. Zatem popatrzyliśmy i podziękowaliśmy. Wyszliśmy na ulicę rozglądnąć się jak można wrócić do Hotanu. Samochodów nie było tylko motory, no to z buta. I tak szliśmy, udało nam się złapać autobus. Oczywiście wszyscy gapili się na nas jak zwierzątka w zoo. Wyskoczyliśmy gdzieś po drodze bo chcieliśmy obejrzeć fabrykę dywanów. To już była prawdziwa fabryka. Tkali ręcznie ale było ich sporo. My weszliśmy na teren zakładu jakby nigdy nic, popstrykaliśmy udaliśmy się do sklepu, zobaczyliśmy ceny tych dywanów i od razu wyszliśmy. No i znowu na ulicę i łapiemy stopa. Ja się schowałem aby nie odstraszać, dziewczyny machają. Nagle zatrzymuje się samochód. Podchodzimy a w środku biały człowiek. Okazało się, że Amerykanin tutaj pracujący. Był bardzo zdziwiony jak zobaczył białych łapiących stopa na tym zadupiu. Wymontował foteliki swoich dzieci abyśmy mogli się zmieścić do tyłu. Pogadaliśmy sobie trochę, powiedział nam gdzie jest fajny park co by sobie trochę odsapnąć. Wyskoczyliśmy na jakiejś krzyżówce i poszliśmy tam gdzie nam powiedział. Po drodze mijaliśmy wszelkiego rodzaju sklepy, targi, knajpki i stragany. Dla mnie największym szokiem byli lokalni dentyści. Szkoda pisać. Ulica tętniła życiem, hałas, kolory, zapachy. Kobiety szczelnie pozawijane, nie tylko włosy ale i cale twarze. Tym bardziej moje współtowarzyszki budziły niesamowite zainteresowanie gdyż z powodu potwornego upału ubrane były dosyć skromnie. Kupiliśmy cole, wodę oraz sok i poszliśmy na oddych do parku. Tak z godzinkę się obijaliśmy. Panowie w parku oczu nie mogli oderwać od dziewczyn. Byli wręcz nachalni. Szczególnie trójka dziadków siedzących obok nas. Potem poszliśmy na jedzonko. Smaczne było, ale te wiaderka z resztkami jedzenia i tym co ludzie wypluli stojące obok stołu naprawdę obierają apetyt. Po jedzeniu poszliśmy na zakupy. Znaczy się dziewczyny poszły a ja im towarzyszyłem. Kupowały jedwab. Mimo, że strasznie drogo było coś tam sobie wybrały. Ja w tym czasie siedziałem i przyglądałem się życiu ulicy. Potem się okazało, że zgubiliśmy przewodnik, więc rikszą jeździliśmy w te i z powrotem szukając go w miejscach gdzie byliśmy. Udało się go odzyskać. Mijaliśmy po drodze świetnych dziadków grających na ulicy lokalną muzykę. Potem na targ. Z targu do muzeum którego nam się nie udało znaleźć, no to jak nie muzeum to druga fabryka jedwabiu która niestety okazała się zamknięta już. No to znowu do muzeum i tym razem udało nam się je znaleźć. Wystawa o historii Hotanu i rejonu ciekawa aczkolwiek skromna. Gdy wyszliśmy z muzeum próbowaliśmy zorientować się gdzie jesteśmy. Nikt z ludzi zagadanych nie potrafił nam powiedzieć jak trafić na dworzec. Oni nie wiedzieli o co pytamy tak naprawdę a my nie rozumieliśmy co nam odpowiadają. Na jednej z krzyżówek zagadaliśmy pana policjanta. Policjant albo był wporzo koleś albo jak wszystkim w mieście Asia i Karolina wpadły mu w oko. Tak czy owak po chwili mknęliśmy już chińskim radiowozem na dworzec. Zrobiliśmy sobie fotkę. Poszliśmy do przechowalni bagażu by wziąć bodajże węgiel z plecaka. Po krótkiej kłótni z wredną grubą i chamską Chinką dostaliśmy mój plecak. Poszliśmy jeszcze na kolację. Znowuż problemy aby coś zamówić. Jedzenie było zjadliwe. Po kolacji odpoczynek na schodach dworca. Odebraliśmy plecaki i załadowaliśmy się do autobusu. Druga noc z rzędu w busie i znowu miałem wyrko jak dla niemowlaka. Cholera. I znowu leciał ten sam pieprznięty film. Na szczęście tym razem nie było czuć tak strasznie zapachu współpasażerów ani ich bród tak nie raził bo sami wyglądaliśmy nie lepiej.




W czwartek 12 kwietnia zajechaliśmy rano do Kaszgaru. Była jeszcze noc. Plecaki wrzuciliśmy do taksy i pojechaliśmy do tego samego hotelu. Kierowca chciał być cool i wrzucił europejską muzykę. Niestety miał kiepski gust i leciało coś a’la Scooter. Do tego z przodu był mały ekranik gdzie wyświetlał się teledysk. Tak więc oglądając jak jakieś palanty się wyginają i coś wyją zajechaliśmy pod hotel. I znowu pokój w remontowanym budynku, wchodziliśmy po kawałkach szkła, gipsu, metalu i stercie kabli. Pokój na szczęście czysty. Szybka kąpiel i drzemka na parę godzin. O 9 mieliśmy nagrany samochód do łuku Shiptona. To mój wymysł i byłem bardzo wdzięczny dziewczyną, że zgodziły się tam ze mną jechać i dzielić koszty. Łuk Shiptona to najwyższy łuk skalny na świecie (365 metrów wysokości). Jest to mniej więcej tyle co Empire State Building. Odkryty w 1947 przez Ericka Shiptona, zapomniany na lata, i ponownie odkryty w 2000 roku przez ekipę z National Geographic. Pamiętam jak parę lat temu w Polsce czytałem w NTG artykuł o tym i myślałem, że coś niesamowitego że takie cuda są na świecie a teraz miałem zobaczyć to na własne oczy. Warto marzyć. Wstaliśmy, wybraliśmy się na niedobre śniadanie. Jedzenie jajecznicy pałeczkami to w ogóle osobna historia. Śmiesznie było. Zapakowaliśmy się w samochód i jazda. Ja starałem się dobrze zapamiętać drogę tak aby na wypadek jak kiedyś wrócę w ten rejon świata dojechać tam samemu i za mniejsze pieniądze. Po drodze mijaliśmy małe urocze wioski. Domy to lepianki z cegły, gliny i chyba trzciny. Za nimi rozciągały się zielone pola ryżowe i rosły śliczne drzewa w te dni akurat kwitnące kwiatkami w kolorze różowym. Wzdłuż drogi rosły topole. Nie wiem dlaczego, ale wzdłuż każdej drogi tutaj rosły topole. A za polami ryżowymi był już krajobraz pustynny, i suche skały i góry. Tak mknęliśmy drogą aby w pewnym momencie z niej zjechać. Jechaliśmy już w terenie, drogi brak, coś jak wyschnięte koryto rzeki. Krajobraz księżycowy a w dali widać góry w których znajduje się owe cudo skalne. I tak chyba z godzinkę się telepaliśmy. Dojechaliśmy do miejsca gdzie samochód już dalej jechać nie mógł. Ruszyliśmy pieszo. Gorąco jak cholera. Potem weszliśmy w skały. Między nimi sporo śniegu a wąska rynna którą kroczyliśmy cała od lodu. Musieliśmy pokonać parę progów które były tak naprawdę malutkimi lodospadami. Na szczęście były podstawione takie drewniane drabinki. Karolina mimo że ma lęk wysokości i w ogóle jak mi już dawno powiedziała góry to lubi ale z dołu oglądać, przeszła przez nie bez problemów. I znowu równy teren, potem wąwozik i ponownie lód i drabinką do góry. Dobrze, że ktoś te drabinki tam zaniósł. Zresztą poznaliśmy tego kogoś i było mu trzeba odpalić 10 Yuanów. W pewnym momencie wyszliśmy w mały wąwozik i zobaczyliśmy w dali łuk. Faktycznie coś ogromnego, a widzieliśmy tak naprawdę może 1/5 jego wysokości. Było trzeba jeszcze ostro podejść do góry. Ja oczywiście cały podekscytowany wlazłem tam jako pierwszy. I dopiero wtedy rzekłem z wielkimi oczyma „o kurwa!!” Naprawdę, wrażenie niesamowite. Z miejsca gdzie staliśmy i tak widać było tylko połowę tego ługu. Zszedłem skałą trochę w dół aby zobaczyć gdzie jest dno, podstawa łuku ale nie udało mi się dojrzeć. Niestety skały są tam tak ułożone, że nie da się tego zobaczyć. Bardzo ciężko to wszystko opisać, ale wrażenie było niesamowite! Dziewczyny dołączyły do mnie. One zrobiły sobie odpoczynek a ja zabrałem się za skakanie po skałach z lewej i prawej strony łuku i robienie zdjęć. Niestety skała w okolicy tak jak pisali w NTG jest bardzo krucha więc nie udało mi się ani dojrzeć miejsca gdzie łuk się kończy, ani też zrobić jakiś dobrych zdjęć. Poszedłem też na ścianę znajdującą się naprzeciwko łuku zrobić zdjęcie z daleka aby było widać jaki łuk jest wielki. Na tym zdjęciu jeśli dobrze się przyjrzycie widać Karolinę i Asię. Ok., wiem że pewnie już nudzę pisząc tyle o jednej skale ale po prostu coś niesamowitego. Pobyliśmy tam jeszcze trochę, zrobiliśmy sobie jedyne wspólne zdjęcie w rodzaju „co to nie my” :-) Ok., jeszcze chwilkę popatrzyliśmy na to cudo i ruszyliśmy w dół. Słońce ostro grzało. Doszliśmy do samochodu, i jazda w dół. Po drodze fotografowaliśmy pola ryżowe i groby chińskie, muzułmańskie i ujgurskie. Resztę dnia w Kaszgarze spędziliśmy aktywnie rzecz jasna. Najpierw jedzenie. Znowu walka z pałeczkami, próba dogadania się co jest czym i wielka niewiadoma co przyniosą. Z knajpy wyruszyliśmy w miasto. Teren był już nam znany z wtorkowego rekonesansu. Zabraliśmy się wszyscy za zakupy. Ciężko jest kupić coś co jest w Chinach a nie ma w reszcie świata ale udało nam się parę takich drobiazgów znaleźć. Trochę znowu sobie pobłądziliśmy obserwując życie lokalnych ludzi. Kupiliśmy melona, trzy wina słonecznik i orzeszki ziemne. Tak zaopatrzeni wybraliśmy się do hotelu. Wina okazały się ohydnie niedobre – nauka na przyszłość: nie kupować chińskich win. Jakoś to z niesmakiem wypiliśmy bo żal było wylać. Za to melon był pyszny.

Rano, w piątek 13 kwietnia wstaliśmy wcześnie. Na ósmą mieliśmy samochód do przełęczy Torugart. Niestety wracać czas, nie mogliśmy zostać dłużej bo Asia musi być w niedziele w Ałma-Acie a granica jest zamknięta w weekendy. Zabraliśmy plecaki, poszliśmy zjeść śniadanie. Najpierw lepioszki, czyli taki okrągły płaski chleb. Dziewczyny wreszcie znalazły miejsce gdzie można kupić kawę. Zapakowaliśmy się w samochód i w drogę. I znowu to samo. Pierwszy check point. Musieliśmy poczekać aż koledzy Chińczycy zaczną pracę. W końcu przylazł jeden mundurowy i się zaczęło jak zawsze. Najpierw plecaki do prześwietlenia. Potem kazał wyjąć wszystkie książki i wertował je tak jakby coś rozumiał co tam jest napisane. Zadecydował, że nie ma tam żadnych treści wywrotowych i poszliśmy dalej. Znowu czekamy aż kolejny bardzo ważny pan zacznie pracę. Gdy już zaczął dał nam papierki do wypełnienia, potem sprawdził paszporty i wbił pieczątkę wyjazdową. Potem musieliśmy usiąść w samochodzie, pan zapisał na kartce, że osoby w samochodzie mogą jechać dalej dał kartkę kierowcy i ruszyliśmy. Dwie godzinki i jesteśmy na kolejnym chińskim posterunku. Sprawdzają przepustkę, paszporty, stemple wyjazdowe. Wszystko gra. Droga była mocno uszkodzona przez wodę bo rozpoczęły się roztopy ale przejechaliśmy. Jedziemy do granicy właściwej. I tu były jaja jakich nie widziałem. Dojechaliśmy do linii granicznej. Tu Chiny a parę centymetrów i Kirgistanu się zaczyna. Stoją zasieki z drutu kolczastego i dwa słupki graniczne. Kręciło się paru chińskich żołnierzy. Pięć metrów za granicą, już na terytorium Kirgistanu stał samochód który miał nas odebrać. Wzięliśmy plecaki i idziemy. A żołnierze mówią (kierowca tłumaczył nam na angielski), że nie wolno. Zbaraniałem. Pięć metrów ode mnie stoi nasz samochód, ale nie możemy tam podejść bo kierowca śpi a nie wolno nam przekroczyć tej cieniutkiej kreski zwanej linią graniczną bo tam już Kirgistanu a bez pozwolenia które ma kirgiski kierowca nie wolno przejść granicy. No to mówię, że zostawię Kitajcą paszport i przejdę te pięć zasranych metrów i obudzę tego kolesie. Nie, nie wolno. Trzeba czekać aż się obudzi. Szok. Aż zaczęliśmy się śmiać z dziewczynami. Takich jaj nie widziałem jak żyje. I nikt nie mógł tej pieprzonej kreski granicznej przejść, ani my ani kierowca ani żołnierze. No to zaczęliśmy krzyczeć, poleciała chyba nawet jedna śnieżynka. No w końcu Kirgiz się obudził, podszedł do linii granicznej z kartką z naszymi nazwiskami. Chińczycy sprawdzili i pozwolili nam przejść na drugą stronę. Jaja jak berety. Ruszyliśmy w dół. Ileś tam kilometrów i posterunek Kirgiski. Dojeżdżamy a tam brama z drutu kolczastego zamknięta i siedzi młody pizduś żołnierz. Zameldował przez krótkofalówkę, że przyjechali jacyś Polacy. Odpowiedź. Niestety teraz jest obiad niech czekają, za dwie godziny ich odprawimy. Normalka. Minęło jednak mniej czasu i pozwolono nam podjechać do kontroli. Najpierw rzut oka na plecaki, potem kontrola paszportów. Oczywiście znudzony jegomość oglądał każdą stronę, każdą wizę i każdą pieczątkę. A tak się składa, że każde z nas sporo jeździło po wschodzie i paszporty mamy mocno oblepione więc to trwało. W końcu dostaliśmy pieczątki wjazdowe, wiec z tymi paszportami i przepustką idziemy do kolejnego pokoiku a tam wielce ważny pan u którego wypełniamy wnioski celne. Pan nie przeszkadzał sobie nami i czytał gazetę. Oddaliśmy te karteczki i jesteśmy wolni. Okazało się, że mamy podwieźć jakiegoś żołnierza do wioski po drodze bo jego babka zmarła. Smutna sprawa, no godzimy się na to rzecz jasna. Ma to być pierwsza czy druga wioska od granicy. Zapomnieliśmy o drobiazgu, że pierwsza czy druga wioska znajduje się jakieś trzy godziny jazdy od granicy. Było ciasno, gorąco, wszystkie okna zamknięte bo chmury kurzu a i tak byliśmy cali od tego kurzu opieprzeni. Po drodze oprócz świstaków ani jednej żywej duszy. Ogromne góry, krajobraz księżycowy. Dojechaliśmy do kolejnego posterunku granicznego. I z nowy sprawdzają paszporty a trwało to chyba z dwadzieścia minut. W końcu przejechaliśmy ten ostatni posterunek, dotarliśmy do wioski tego żołnierza. Ruszyliśmy do Nrynu, Nasz kierowca zaproponował, że zawiezie nasz do Biszkeku. Trochę się baliśmy bo ten koleś siedział za kierownicą od ósmej rano a była już osiemnasta a przed nami jeszcze bite pięć godzin jazdy. No nic, my w Narynie poszliśmy jeść a on do domu prosić żonę o pozwolenie jechania do Biszkeku a tak naprawdę to najeść się. Ruszyliśmy. Jak wygląda jazda w nocy w Kirgistanie to już pisałem. Ja tylko siedziałem i patrzyłem czy koleś nie zaśnie. Nie zasnął, przeżyliśmy. O północy byliśmy już pod moim blokiem. Kąpiel, kolacja, czyste ciuchy i coś na co długo czekaliśmy. Wyjąłem z drugiego plecaka flaszeczkę żubrówki (tak, tak tą od Kasi) i kielonki (tak, tak te od JJ’a) i wypiliśmy za udany wyjazd. Nie zabrakło oczywiście soku jabłkowego. I w skrócie tak ten wyjazd wyglądał.

Chciałbym też podziękować wszystkim tym którzy przesłali mi życzenia świąteczne, nie miałem netu i nie odpisałem ale bardzo dziękuje tym którzy pamiętali.
A w Biszkeku zaczynają się demonstracje, na głównym placu stoją już namioty i jurty oraz kręci się sporo wojska i policji. Sądzę, że będę miał o czym pisać :-)

My status